“Śladami” Rejsu BIMSI
W przeciągu ostatnich kilku miesięcy, kiedy to intensywnie przysiadłam do bloga i postanowiłam opowiedzieć kolejnym czytelnikom o przyjemnościach pływania, natrafiłam na historie ludzi, dla których Rejs BIMSI był inspiracją do zbudowania ich własnej przygody.
Każdy taki sygnał, pozyskana informacja jest balsamem dla mojej niespokojnej duszy. Nie umiem nawet opisać jak bardzo się cieszę, że nasza przygoda pozwoliła innym na podjęcie decyzji o realizacji swojego marzenia. Moim marzeniem jest też to, aby takich ludzi było coraz więcej. Żeby nie bali się podjąć decyzji o przerwie od codziennego życia. Krótszej lub dłuższej, chociaż raczej nielicznym udaje się zwiać na kilkadziesiąt lat 😊. Tu na myśl przyszedł mi Kpt Radomski, który w 2010 r. otrzymał nagrodę honorową Rejs Roku i Srebrny Sekstant za trwający 32 lata rejs. Warto pomyśleć o przerwie trwającej nawet kilka tygodni, bo to też może Wam pomóc w zmianie postrzegania swojego życia. A może raczej kategorii w jakich go postrzegamy?
Jeszcze rok temu pewnie trochę inaczej sformułowałabym ten wpis, bo każdy miał tyle bodźców dotyczących podróży, że w sumie to chyba byłaby tylko kwestia wyboru środka do osiągnięcia celu (kamper, kajak, rower, jacht itp.). Teraz widzę taką potrzebę jeszcze bardziej, bo mam wrażenie, że czas nam się skrócił. Kolejne obostrzenia mają nas ponownie zamknąć w małych przestrzeniach, ograniczyć kontakt z ludźmi, ze środowiskiem, nie pozwolić oddychać zdrowym powietrzem. Mam nadzieję, że nie na długo, bo łóżek zabraknie nie w normalnych szpitalach, ale raczej w specjalistycznych nastawionych na leczenie chorób psychicznych i depresji.
W zeszłym roku cudowna rodzina Państwa Rybickich (2+2) zdecydowała się wziąć los w swoje ręce i spakowawszy się na dłuższy czas wzięła kurs na Karaiby. Kupiony wcześniej, wymarzony katamaran już tam na nich czekał. Pierwsze tygodnie, a właściwie miesiące spędzili przygotowując się do wymarzonego rejsu, który ma trwać 3 lata. Remontowali, ulepszali, przystosowywali się z życia ziemskiego do dłuższego wodnego. Dwoje maluchów Ania i Stasiu dzielnie im w tym wszystkim towarzyszyli. Plany samego rejsu trochę pokrzyżował Covid, ale nie poddali się i przeczekali ostatnie miesiące przemieszczając się między wyspami, które na to pozwalały. Chowali się tam przed silnymi wiatrami, bo niestety sezon huraganów zastał ich nie w tym miejscu co planowali być. Po obejrzeniu ich filmiku sprzed kilku dni nie wydaje mi się, aby ten czas można było nazwać zmarnowanym. Cudowne dzieci każdego dnia łapiące nowe doświadczenia i wrażenia. Byłam pod mega wrażeniem połowów Stasia i jego wiedzy na temat nazw ryb! Szok! A spacer w sklepie, gdzie o każdym egzotycznym owocu umiał coś powiedzieć + wymienić jego skomplikowaną nazwę, dla mnie przebiła nawet program słynnych, podróżujących kucharzy. Uśmiechnięte, pewne siebie dziecko, poznające nowe smaki, zapachy, kulturę i świat. Cudownie! S/Y Rybka kibicujmy Wam bardzo i gwarantujemy, że to się zwróci! Ja to już widzę, po przykładzie Igora I Idy kilka dobrych lat później. Efekty są! Warto więc 😊.
Żeby nie było, że to tylko rodziny czytają takie blogi. Falkorem w Rejs to przygoda odważnej pary, która kilka lat temu kupiła jacht i zamieszkała na nim. W tym roku pokonując bardzo trudne akweny Morza Północnego, Atlantyku, Zatoki Biskajskiej, żeglują właśnie w okolicy Costa Blanca w Hiszpanii. A napisali tak: „Otóż znamy opowieść BIMSI, co więcej stała się ona dla nas jednym z motywatorów do kupienia własnego jachtu I zamieszkania na nim. Wcześniej jak wiele osób mieliśmy poczucie, że to poza naszym zasięgiem. Kiedyś Michał znalazł ogłoszenie Dufoura na sprzedaż za rozsądne pieniądze i z ciekawości szukając informacji o nim trafił na Was. Więc powiem tyle -przeogromnie dziękujemy!! To między innymi dzięki Wam jesteśmy teraz tam, gdzie jesteśmy.”
Ja się ogromnie z tego cieszę, wymienialiśmy ostatnio z Michałem z Falkora poglądy na temat sposób łowienia ryb na Śródziemnym. Efekty, których zazdroszczę poniżej a więcej o ich przygodzie na ich stronie.
Koniecznie też muszę wspomnieć o Ani i Cezarym z Altei, których poznaliśmy pierwszej zimy w Hiszpanii. Ani zawdzięczam wprowadzenie w hiszpańskie niuanse drobnej administracji, pomoc po akcji „moja złamana noga” (link do tej części) ale przede wszystkim, że była dla mnie cudowną przyjaciółką podczas miesięcy zimowych, razem robiłyśmy urodziny dzieciakom, piekłyśmy pierniczki na święta, chodziłyśmy na zakupy, 2-letnia Ida z 2-letnim Carlosem zatańczyła swój pierwszy taniec a my zabraliśmy ich na pierwsze ich żagle. I niespodziewanym prezentem dla mnie było, gdy po kilku latach od naszego powrotu dowiedziałam się, że kupili busa, którego przerobili na kampera i teraz każde wakacje (rozciągnięte najbardziej jak się da) spędzają ze swoim dwoma chłopakami eksplorując m.in. Portugalię. Bo jak napisała mi jakiś czas temu Ania „Ja tak naprawdę od Was podłapałam bakcyla podróży”.
Mam nadzieję, że pasja i chęć zrobienia ciekawych rzeczy jest tak duża w nas, że nie damy się zamknąć na naszych „podwórkach”. Przekraczanie granic swojego komfortu jest trudne, ale ciekawe i nie porównywalne z niczym innym. A przede wszystkim nie pozostawi w nas poczucia, że coś zmarnowaliśmy, że straciliśmy czas, że szkoda, iż nie wcześniej, bo teraz już jest za późno. Kolejny remont, nowy design w ogródku, lepszy samochód, to wszystko jest ważne, ale czy zastąpi czas spędzony razem? Czy wynagrodzi dzieciakom godziny spędzone przed komputerem? Jak nie my, to kto pokaże im świat?