Wyspy Unije i Susak w Chorwacji. Cudowne miejsca poza cywilizacją.
Zabrałam się w końcu do opisywania żeglowania na Sophi. I patrzę, że dużo tego. Pierwszy sezon opisywałam kilka dni. Zdecydowałam więc, że w celu ułatwienia delektowania się informacjami o wszystkich przepięknych miejscach w Chorwacji, na blogu zamieszczę kilka osobnych wpisów o wyspach / miejscach, które uważam za szczególnie warte odwiedzenia. Wytrwałych czytelników zapraszam na stronę do zakładki ŻEGLOWANIE NA SOPHI, ale na początek poczytajcie o dwóch pięknych, mało znanych wśród czarterowych załóg wyspach na północy Chorwacji, które znajdują się w odległości kilkudziesięciu mil poniżej Półwyspu Istria.
Lipcowy poranek na morzu Adriatyckim był mocno rozhuśtany. Śniadanie podałam indywidualnie do rączek, gdyż na stole by nie postało. Śpieszno nam do lazurowej wody, więc nie tracąc czasu wypłynęliśmy z Zatoki Veruda (niedaleko Puli) wcześnie, z zamiarem opuszczenia Istrii i dotarcia do pierwszych małej wyspy, jaką jest Unije. Widziane z lotu ptaka przypominają mi kształtem psa z wielką głową. Po kilkugodzinnej żegludze, gdzie mieliśmy najpierw wyspę Cres po lewej burcie a następnie wyspę Losinj wpłynęliśmy do zatoki pomiędzy pierwszą a drugą nogą mojego wyimaginowanego psa :-). Rzucamy kotwicę w towarzystwie kilkunastu jachtów, które stoją w słusznych odległościach pomiędzy sobą (żeglarze to grupa świetnie dostosowana do życia w pandemii), aby nie przeszkadzać jeden drugiemu. W końcu można odetchnąć (niektórzy wyspali się na pokładzie) i zacząć rozglądać się dookoła. Roślinność na wyspie jest niska, nie ma drzew, kolor zielony bardziej przypomina oliwkę niż soczyste liście. Teren za to trochę pagórkowaty, o czym będziemy mieli okazje przekonać się na najbliższym spacerze. Na razie bardzo mi się podoba. Do zachodu słońca jeszcze daleko, wodujemy więc ponton i płyniemy na brzeg. Kilka metrów przed dotarciem do lądu, obserwujemy w cudownie przejrzystej wodzie jeżowce i ogromnie tłuste strzykwy, zwane też ogórkami morskimi. Znajdujemy niewielki prześwit w skałach. Wystarczający jednak, aby zmieścił się ponton, a skały nie zrobiły w nim dziury. Dzieci wyskakują na brzeg zachwycone dużą ilością gładkich, lekkich patyków, z których można zrobić mnóstwo ciekawych rzeczy. Oddycham z ulgą, że jeszcze cieszą się z takich prostych znalezisk (wspomnienie z 2015 r). Po kilku metrach skalistej plaży rozpoczyna się widziany z wody zielony busz makii. Bez ścieżki nie ma szans się przez niego przedostać. Słońce powoli chyli się ku zachodowi i wieczór otula się powoli ciepłym mrokiem. Magiczną ciszę, tego bezludnego zakątka przerywa tylko meczenie kóz. Zdecydowanie to jest mój klimat. Zero zabudowań, roślinność i woda. Jachty kołyszące się na kotwicach w zatoce wystarczą mi za całą cywilizację.
Gorące powietrze wdziera się bezlitośnie do jachtu. Czas na poranną, morską kąpiel. Część załogi wskakują ze mną nie troszcząc się o stroje kąpielowe. Tylko Igor jeszcze śpi, ale potem nadrobi nawodnienie nurkowaniem😉, na które mocno się nastawia. Unije bardzo nam się podobają, postanawiamy więc poznać je trochę lepiej i sprawdzić dalsze zakątki wyspy. Wciągamy ponton na skalisty brzeg, mocując go do kamienia, aby niespodziewana fala go nie zabrała. Idąc tropem kozy, odnajdujemy wąską ścieżkę, prowadzącą w głąb wyspy. W rozedrganym, gorącym powietrzu słychać tylko cykady. Pachnie koper włoski, dziki czosnek i szałwia. Trochę wzięliśmy za mało wody i pragnienie daje nam się we znaki. Nie odpuszczamy jednak i dzielnie przecinamy groblę przez Zatokę Maracol (tutaj już widzę jachty na bojkach), biorąc dalszy kurs na miasteczko Unije. Jedyne zresztą na wyspie. Perspektywa lodów i zimnego piwka prowadzi nas do przodu. Ostatnią górkę przed zabudowaniami pokonujemy szybko, bo słońce pali niemiłosiernie i chcielibyśmy chociaż na chwilę znaleźć cień, którego nie było na całej trasie. Odnaleziona w pięknym punkcie widokowych ławeczka zachęca do odpoczynku, ale cienia nie daje. Okazuje się, że jedyny na wyspie sklepik zakończył poranną wachtę i ponownie otworzy się dopiero po 18.00. Szukamy więc czynnej knajpki (są dwie wg. googla), bo czuję, że dzieci bez lodów już dalej nie pociągną. Uff, na szczęście jest. W zestawie razem z niemiłym panem, zniecierpliwionym długim wybieraniem smaków lodów przez dzieci. Ignorujemy pana i zamawiamy do kompletu zimne „Ozujsko” – chorwackie piwo. Dziesięć metrów niżej, na kamiennej plaży przyjemnie chlupie morze. Nie zastanawiając się długo wskakujemy do wody w spodenkach (stroje zostały w pontonie) i chłodzimy się od zewnątrz.
Powrót jest trochę mniej męczący, bo wiemy ile trasy przed nami. Ponton grzecznie czeka. I to jest zdecydowany plus odludzia. Nie ma komu na szczęście go ukraść. Po kąpieli i nurkowaniu eksplorujemy do końca naszą zatokę od strony wody, nie spotykając ani jednego jachtu z polską załogą. Nasz apetyt na małe wyspy rośnie. Kolejny cel, to niewielka wyspa Susak, oddalona tylko o 12 mil od Unije, więc czeka nas spacerowa żegluga. Po prawej mijamy wyspy Srakane, których nazwa wzbudza ogólną wesołość. Podpływamy od wschodniej strony Susaka, gdzie pod kilkudziesięciometrowym klifem znajduje się bojkowisko. Kilka lat temu boje stały tam w dwóch rzędach ale w zeszłym roku biznes poszedł do przodu i zdecydowanie ich przybyło. ale nadal szczęśliwie bez tłumu. Ceny teraz dochodzą do 200 kuna za dobę, ale kiedy po raz pierwszy tu wpłynęliśmy były w wysokości 135 kuna. Marinero zapewnia nas o dobrej pogodzie na noc, bo mimo iż boje mają nowe mooringi przy otwartej zatoce na północny wschód Bora (lokalny wiatr) potrafi tu siać zniszczenie. Czekając na znajomych żeglarzy z Monfalcone (Dżollę z Markiem i Jolą na pokładzie) postanowiliśmy w międzyczasie zwiedzić wyspę, której całkowita powierzchnia wynosi 3,6 kilometra kwadratowego. Nieliczni mieszkańcy żyją tu w dwóch skupiskach (dolny i górny Susak). Na stałe żyje tu 150 osób. Latem dochodzą do tego turyści, którzy przybywają tu jedyną drogą, jaką jest prom z wyspy Losinj lub ze stałego lądu, z Rijeki. Na wyspie nie ma żadnych dróg i co za tym idzie również nie ma samochodów. Bagaże wożone są z promu specjalnymi wózkami, ciągniętymi przez ludzi. Przybiliśmy pontonem do brzegu, gdzie uwiązaliśmy go do metalowego kółka w sąsiedztwie rybackich łódeczek. Po rozgrzanym słońcem chodniku biegają roześmiane dzieci a dorośli chodzą na boso. Jak zauważyliśmy to popularny trend na wyspie. Po obfitej roślinności widać, że na wyspie jest dużo słodkiej wody. Wzgórza porośnięte są wysoką trzciną bambusową a centralne miejsce na wyspie, gdzie znajdują się restauracje, lodziarnie i jedyny supermarket jest obsadzone oliwkami. Jako że zakupy nie leżały w centrum naszych zainteresowań wybraliśmy piaszczystą drogę prowadzącą w bardziej dzikie tereny wyspy. Rosnący bambus miał tam ponad 5 metrów, a tunele wycięte w nim w kilku miejscach prowadziły do tajemniczych furtek. Dzieci ogarnęła zaraz wizja, tajemniczych domów za furtkami.
Znajomi z Rogatej Duszy opowiadali nam o ciekawym cmentarzu na wzgórzu. Podobno kiedyś mieszkańcy wyspy trzymali się w wielkim odosobnieniu od innych, co doprowadziło do mieszania się małżeństw ze sobą. Efekty tego zjawiska widać na starych, nagrobnych fotografiach, na których zauważalny jest charakterystyczny rys podobieństwa między nimi. Podczas pierwszego pobytu nie znaleźliśmy tego cmentarza, ale w późniejszych latach już tak. Na większości nagrobków były zdjęcia i faktycznie można się było dopatrzeć podobieństwa. Z tego co się dowiedziałam, sprawa bliskiego pokrewieństwa wynikła podczas emigracji mieszkańców po II Wojnie Światowej do USA. Tam zainteresowanie wyraźnym podobieństwem doprowadziło do badań genetycznych. Niedaleko cmentarza trafiliśmy również na rozległe winnice. Widać wyspa posiada żyzną ziemię, na której w słońcu i powietrzu wolnym od zanieczyszczeń winogrona osiągają niebiańską słodycz. Powoli robił się mrok i opuściliśmy zarośnięte tereny wyspy kierując się do górnego miasteczka. Właściwie dosłownie kilku uliczek. Aby jednak do nich dotrzeć trzeba albo iść tak jak my piaszczystą drogą naokoło, albo wspiąć się po stromych schodach. Stojąc przy schodach zobaczyliśmy mieszkankę w starszym wieku, która dźwigając arbuza i wodę powoli wspinała się po stopniach. Dzieci podskoczyły do niej zachęcone z naszej strony i pomogły jej wnieść rzeczy na górę. Wyglądała na zaskoczoną. Rozpoznając powoli uliczki trafiliśmy na piwniczkę-winnicę, gdzie można spróbować i kupić lokalne wina. Kupiliśmy. Sansego Bianco było warte swojej ceny. Teraz podobno właścicielami winnic tutaj są Włosi, więc bezapelacyjnie na winie się znają. Na wyspie nie ma hoteli, tylko trochę kwater, domów gościnnych i to jest cudowne. Miałam wrażenie, że wszyscy się znają i od lat przyjeżdżają w to samo miejsce jak do siebie. Poczucie humoru pokazali podczas sprzedaży nam lodów z wymowną dekoracją (fotka). Susak to wyspa, którą warto odwiedzić choć raz w życiu i poczuć się przez chwilę częścią całości, która funkcjonuje od lat tylko niewiele zmienionej formie.
Magdalena Banasik