Echo wulkanów na wyspach Liparyjskich
– Mamo to jak się te wyspy w końcu nazywają? – zapytał mój synek Igor, obserwując przez wysłużoną lornetkę zbliżający się brzeg pierwszej z wysp archipelagu– wyspy Vulcano.
Zaśmiałam się, chociaż sama wcześniej zgłębiałam, czemu uwielbiający prostotę Włosi posługują się nadal dwoma nazwami w stosunku do tych wysp (Liparyjskie lub Eolskie).
Zacznę jednak od początku. Wzięliśmy tu kurs z Bagnara di Calabria, pierwszego portu na lądzie włoskim po trudach przejścia Cieśniny Messyńskiej. Trudach, bo przyszło nam żeglować pod wiatr i w warunkach, kiedy prąd był najsilniejszy i przemieszczał się z północy na południe, co stanowiło dla naszego jachtu kolejne spowolnienie, bo kurs był na północ. Momentami miałam wrażenie, że się wcale nie przemieszczamy. Nasz Dufour 28 (8 metrów i 23 centymetry) parł do przodu bardzo powoli, okrutnie szybkie motorówki mijały nas, jakby drwiąc z naszej pełnej godności, wolnej żeglugi pod prąd. Po kilku godzinach przebijania się pod kanciaste fale udało nam się przejść naszą pierwszą cieśninę i najpiękniejsza, a jednocześnie największa wyspa na Morzu Śródziemnym – Sycylia została za nami.
Z Bagnara di Calabria, który jest rybackim portem mieliśmy na wyspę Vulcano 40 mil, czyli jakieś 72 km, co dla naszego jachtu przy dobrych wiatrach stanowi 7-8 godzin żeglugi. Dzieci zadekowały się pod pokładem wyciągając pudło klocków lego i kontynuowały projekt budowy swordfisha, czyli kutra na mieczniki, który obserwowały wczoraj w porcie.
10 mil przed wyspą ruch zdecydowanie zaczął się zwiększać. Był piątek i z północy Sycylii wyruszyli weekendowi żeglarze na swoich szybkich motorówkach. Euforia spowodowana perspektywą wolnych dni powodowała, że na niektórych jachtach przez dłuższy czas nikt nie stał przy sterze a łódź mknęła z prędkością 50 km/h. Zawołałam Sebastiana, bo lepiej żebyśmy mieli oboje oczy dookoła głowy. Zdecydowanie lepiej było wzmóc czujność, aby już z daleka schodzić im z kursu. W pewnym momencie zauważyłam zbliżającego się „Sunseeker-a”, który wyraźnie chciał nam przeciąć kurs na autopilocie. Sternik zajmował się swoimi załogantami pod pokładem a jacht mknął radośnie uderzając w fale. Motorówka-widmo pędziła prosto na nas! Szybko zmieniliśmy kurs wybierając foka, aby nasz jacht bardziej wyostrzył. Uff! Udało się. Na mijającej nas w pędzie jednostce zauważyliśmy opalonego Sycylijczyka, który wyszedł z kabiny, rozejrzał się ze zdziwieniem i pokiwał głową z dezaprobatą a jego mówiła: skąd ten ruch na morzu? Kilka mil przed Vulcano, wiatr przybrał na sile, jakby Eol obudził się i westchnął ciężko. Dla odmiany wiatrem z dziobu. Nasz jacht zmienił kurs na bajdewind. Wracając więc do pytania Igora. O wyspach Eolskich bądź Liparyjskich mówi się, że grecki bóg wiatru Eol rozrzucił po morzu czarne perły z wulkanicznej lawy. Siedem wulkanicznych dzieci wiatru, słońca i ognia usytuowanych jest na przestrzeni 200 km pomiędzy Etną a Wezuwiuszem. Mitów o Eolu, który na tym niewielkim archipelagu znalazł sobie przyczółek jest mnóstwo. Na Vulcano rozpowszechnił się kult boga ognia i kowali Hefajstosa. Wyspa miała być wielką kuźnią, która rosła (kolejne wyłaniające się z wody wulkany) dzięki czasowym czyszczeniom paleniska kuźni. Trzęsieniom ziemi przypisywano genezę wykuwania broni dla boga Marsa i jego armii. Homer natomiast twierdził, że Odys przypłynął tu z workiem wiatrów na pokładzie, a jego marynarze otworzyli go zbyt wcześnie. Po panowaniu Greków, którzy opowiadali, że mieszkają na wyspach Liparyjskich (od największej z nich Lipari), przyszła pora upadku i piraci wzięli je pod swoje panowanie, co trwało aż do XX wieku. Przerwali to faszyści, którzy na wyspę Lipari zaczęli wysyłać swoich przeciwników politycznych, skazując ich na banicję.
Przed 20.00 stanęliśmy w jednym z dwóch kotwicowisk: Porto di Levante. Drugie to Porto di Ponente. Poza nimi niewielka wyspa Vulcano (21 km2) oferuje jeszcze mocno zatłoczony port, do którego również dopływa prom i wodolot. Kotwicowisko również jest już mocno oblegane, nic dziwnego, wszystkie motorówki dawno tu dopłynęły a nam pozostało miejsce, gdzie mamy 8 metrów głębokości (sporo jak na śródziemnomorskie standardy) pod kilem, ale za to spory zasięg na kręcenie się na długim łańcuchu w przypadku zmiany kierunku wiatru. Zasiadamy zadowoleni w kokpicie i dopiero wtedy zdajemy sobie sprawę z silnego zapachu, który zdaje się wydobywać się z wody. Najmłodszy członek załogi w postaci mojej córki zmarszczył nosek i zapytał co to za zapach. To fumarole, usłyszeliśmy naukowe wyjaśnienie Pana Kapitana Taty, który po chwili w najlepsze opowiadał już dzieciakom o co chodzi z tym zapachem. Cała ta wyspa to wulkan. Na samym szczycie znajduje się wulkan Fossa z Gran Cratere. Mimo, że jest uśpiony od bardzo dawna (ostatni poważny wybuch był odnotowany w 1890 roku) to oddychając wypuszcza dymy siarkowe, które wydzielają zapach siarki. Pod wodą też wydzielają się opary, które powodują, że woda jest trochę mętna i ma zapach zgniłych jaj. Już podobno Rzymianie w danych czasach wydobywali tu siarkę, teraz 700 osobowa wyspa żyje raczej z turystyki. Dzieciaki ubrane w kamizelki skaczą z burty i lądują po kolei w pachnącej siarką, ciepłej wodzie. Po chwili zapach nie jest już taki męczący. Wieczór pod wulkanem upłynął nam na obserwacji życia na innych jachtach, gdzie załogi wyluzowane już weekendem, delektowały się zimnym prosecco zajadając grillowane warzywa i ryby. Z pokładu rozpościera się przepiękny widok na wulkan oraz sąsiednie wyspy majaczące się w dalszej morskiej perspektywie.
Aby poczuć pełny klimat trzeba jednak dotknąć stopą wyspy, co udało nam się dopiero następnego dnia. Plaża jest ciemna, wulkaniczna. Nie przeszkadza to nikomu, a dzieci usmarowane na czarno w najlepsze kopią i polewają się morską wodą. Przy plaży znajduje się naturalny basen z błotkiem (wejście 3 EU/os), gdzie można zanurzyć się po szyję w ciepłej, mazi o zdrowotnych właściwościach. Podczas kąpieli w błotku trzeba być ostrożnym a z dziećmi wręcz wstęp nie jest tu zalecany. Wiele miejsc parzy, woda bulgocze i dymi a fumarole wydobywają się nawet spomiędzy desek pomostu. Szczyt wulkanu kusi, ale ekstremalnie wysoka temperatura powietrza skutecznie odstrasza od podjęcia inicjatywy wejścia na szczyt, na którym wraz ze wzrostem wysokości rośnie temperatura. Zeszliśmy do portu, gdzie akurat wpłynął prom, z którego wysypało się spore grono turystów z walizkami, tobołkami, dziećmi, psami. Promy – wodoloty kursują tu z Milazzo (port na Sycylii) oraz pobliskiej Lipari. Na wyspie poza kilkoma, niewielkimi hotelami znajdują się kwatery prywatne i camping. Spora liczba sklepików z pamiątkami oraz restauracji zachęca do spróbowania lokalnych specjałów. Ceny wysokie. Wyspę najlepiej objechać rowerem, bo nie zauważyłam tu innej komunikacji.
Popołudniu postanowiliśmy zmienić nieco klimat i popłynąć na Lipari – bardziej zabudowaną stolicę archipelagu. Od Vulcano Lipari dzielą jedynie 4 mile (7 km). Ruch między wyspami jest zabójczy. Ścigacze, motorówki, skutery i promy kursują w tą i z powrotem wywołując fale, które rozbijają się o skały Lipari. Cywilizacja wyspy jest zbudowana częściowo na wysokim klifie, dopiero w okolicach portu schodząca niżej. Jest to największa z wysp i najbardziej zaludniona. Jako twór geologiczny ma najbogatszą historię, można tu nawet natknąć się na biały piasek co na wyspie wulkanicznej nie zdarza się często, a jej głównym skarbem był pumeks. O wpłynięciu do portu nawet nie myśleliśmy, gdyż według pilota żeglarskiego był on na najwyższym poziomie (Charge Band 5). Pozostawała kotwica przed głównym miastem. Tu jednak natrafiliśmy na kolejny problem techniczny: głębokości. W odległości 200-300 m od brzegu na logu widzieliśmy cały czas nie mniej niż 20 m głębokości. Kotwiczyły tam już 3 jachty, ale kilkanaście metrów większe od nas i na pewno z dłuższym łańcuchem. No i jeszcze ten zabójczy rozkołys, wywoływany przez przepływających obok nas amatorów sportów wodnych. Ciężko się utrzymać w pionie, po każdej fali wpadam do środka i staram się łapać wszystko co fruwa wewnątrz, bo zdaje się, jakby grawitacja przestała istnieć. Uśmiechające się od strony zatoki miasteczko Lipari strasznie nas kusiło i postanowiliśmy wpłynąć na chwilę do Mariny Lunga przy XVI –wiecznym forcie. W marinie trudno znaleźć miejsce, ale udało nam się przytulić na moment do jachtu pod włoską banderą. Wulkaniczna wyspa ostatni raz zagrzmiała w V wieku n.e. i wtedy pumeksowy popiół pokrył zielone wioski. Na Lipari znajduje się również jedno z najrozleglejszych nekropolii (starożytne cmentarzysko) w regionie sycylijskim. Pochodzi ono z czasów grecko-rzymskich. Poza Lipari ludność zamieszkuje cztery inne wioski, które utrzymują się przede wszystkim z turystyki oraz trudnią się uprawą winorośli, figowców i oliwek, eksploatacją pumeksu i rybołówstwem. Udało mi się przeczytać te kilka informacji, czekając aż załoga wygramoli się z jachtu. Upał spotęgowany brakiem wiatru na lądzie spowodował, że nasza wizyta ograniczyła się do krótkiego spaceru na lody i przemykania ruchliwymi ulicami. Postanowiliśmy podarować sobie tą stronę Lipari i przenieść się na spokojniejsze wody za cypel Della Galera. Dwie mile dalej znajduje się kotwicowisko Porticello. Na mapie jest zaznaczone przy starym drewnianym pomoście. Już z daleka jednak zauważyłam, że stary pomost jest bardzo stary i dawno już nic przy nim nie cumowało. Zatoka jest szeroko otwarta na morze, ale pogoda jest super i prognozy nie zapowiadają jakiejś zmiany. Znajdujemy świetne miejsce do kotwiczenia pod brzegiem, gdzie majestatycznie wznosi się biała, opuszczona fabryka pumeksu. Interes dawno się skończył, ale zabudowania zostały i robią niesamowite wrażenie wykutych w skale. Woda w morzu ma tutaj niesamowicie błękitny kolor, jest czysta i bardzo ciepła. Nikomu nie chce się już płynąć na brzeg, więc skaczemy z jachtu do wody. Takiej okazji jak kąpiel w lazurowym morzu nie można sobie odpuścić. W nocy lekko nas buja, ale to tylko spokojny oddech morza.
Kilka mil dalej znajduje się wyspa milionerów – Panarea, najmniejsza z 7 wysp archipelagu. Zaciekawieni opowieściami o raju dla bogaczy płyniemy tam, popatrzeć chociaż z daleka. Wyspę zamieszkuje na stałe 280 osób. Niedzielny ruch jeszcze się nie zaczął (jest 06.00 rano), możemy więc po delektować się ciszą i spokojem na morzu. Tak samo myśli chyba mijający nas jacht, gdyż jego Kapitan siedzi na pokładzie popijając kawę w stroju Adama. Machamy sobie przy mijaniu się. Dzieci jeszcze śpią, gdy już prawie dopływamy do brzegów Panarei. Pierwsza zatoka otwiera się przed nami, ale nie dajemy się skusić jej błękitnym wodom i skalistym brzegom, locja nie radzi wpływania tam, jeżeli nie jest się autochtonem z doświadczeniem i najlepiej na łódce o niewielkim zanurzeniu. Kierujemy się dalej do drugiej, większej zatoki Milazesse, która otoczona z trzech stron brzegami wyspy roztacza przed nami swoje gościnne wody. W zatoce już zaczyna się powoli robić ruch, nadpływają z obu stron motorówki i żaglowe jachty. Szybko wybieramy swój kawałek słonego terenu i rzucamy kotwicę, wypuszczając na wszelki wypadek troszkę więcej łańcucha. Na szczęście tutaj nie ma takich problemów z głębokościami, aczkolwiek obserwując manewry innych, bardziej lub mniej wprawnych nawigatorów cieszę się, że stanęliśmy od nich kawałek dalej. Ewakuujemy się dingi na kamienisty brzeg, niedostępny od strony lądu, gdyż chroniony przez wysoki klif. Do południa słońce pali tam niemiłosiernie, wysuwamy więc nosy z wody tylko na zaczerpnięcie powietrza i nurkujemy zawzięcie. Ok. 13.00 słońce chowa się za naszą skałą i dopiero teraz robi się naprawdę przyjemnie. Po plażowym lunchu (pizza na zimno i pieczona melanzana) podpłynęliśmy na bardziej uczęszczaną plażę. W tej części nie ma portu, jedyny zresztą na wyspie znajduje się na jej południowym wschodzie: Porto di Panarea. Tam również mieści się bardziej zorganizowana turystycznie część wyspy (bary, restauracje, kilka hotelików). Zdecydowanie nie chciałam psuć sobie wizji Panarei, więc pozostawiliśmy ten zakątek dla bardziej spragnionych cywilizacji. Zastanawiam się jednak nad fenomenem tego miejsca zwanego „rajem dla milionerów”. Domki, wille, które obejrzałam nie robią większego wrażenia, jeżeli chodzi o architekturę czy przepych. Są za to otoczone bujną zielenią oraz obłędnymi kolorami kwiatów bugenwilli wspinającej się po dachach i ścianach. Wiekowe drzewa oliwne stanowią w wielu z nich dodatkową dekorację domostwa. Wydaje mi się, że prawdziwą wartością wyspy jest jej ograniczona dostępność, spokój i cisza. Trudność w wybudowaniu czegokolwiek, ze względu na brak dróg, brak wody i transport tylko drogą morską zniechęca turystów. No i na pewno można tu mieć święty spokój. Wspinamy się na skałę, pod która była nasza plaża i podziwiamy nieziemski widok na zatokę i sąsiednie wyspy wynurzające się z morza. W zatoce stoi ok. 40 jachtów, nasz jacht ledwo widać, czyżby znowu była najmniejsza?
Krajobraz kawałek dalej od brzegu jest iście meksykański, wielkie opuncje otaczają nas na wąskiej, mało uczęszczanej ścieżce. Podziwiamy rosnące na dziko kapary, które pokazał nam wcześniej jeden z miejscowych. Zerwałam nawet trochę, ale nie bardzo mam pomysł jak je przyrządzić, aby nabrały smaku tych ze słoiczka. Może tylko w słoną wodę wrzucić? Pod wieczór opuszczamy śliczną Panareę i płyniemy na ostatnią w naszych planach wyspę boga Wiatru – Stromboli, który na szczęście cały czas mocno śpi (płyniemy na silniku).
Pod wieczór opuszczamy śliczną Panareę i płyniemy na ostatnią w naszych planach wyspę boga Wiatru, który na szczęście cały czas mocno śpi (płyniemy na silniku). Kotwicowisk wokół wyspy Stromboli nie ma zbyt wiele, właściwie wiemy tylko o jednym na północy wyspy. Chcemy obejrzeć wybuchy aktywnego wulkanu również po zmroku. Dopływając do wyspy z daleka widzimy wybuchy dymu z krateru wulkanu oraz słyszymy daleki grzmot. Odbywa się to z kilkuminutową częstotliwością. Z początku myśleliśmy, że to burza, ale nie, to wulkan się odzywa. Im bliżej tym słychać go lepiej. Głośny, dudniący huk wydobywający się z wnętrza wyspy. Dzieci co chwilę wystawiają główki zdziwione „grzmotami” bez deszczu. Sebastian decyduje na podpłynięcie od strony północno-zachodniej. Będzie najlepszy widok, a jednocześnie nie powinny nam kamienie spaść na pokład.
Zajęliśmy strategiczne stanowisko, jakąś milę od wynurzającego się z morza na 1000 metrów stożka wulkanu. Bo główna część, czyli kolejne 2000 metrów ukryte jest pod wodą. Powoli zapada wieczór i wybuchy już nie tylko słychać, ale też coraz lepiej widać. Po każdym parsknięciu wylatują w powietrze skały, niektóre wielkości człowieka. Chmura jakby kurzu unosi się w powietrze. Po minucie od wybuchu słychać grzechot toczących się po kamiennym zboczu kawałków skał, które po dłuższej chwili z sykiem i pluskiem wpadają do wody. To tu widzimy ich prawdziwe rozmiary. Podziwiam ich wielkość przez lornetkę, nie chciałabym mieć takiego „kawałka” na pokładzie. Ten typ erupcji ma nawet swoją nazwę: attivita stromboliana (erupcja typu stromboliańskiego). W zatoce, pod zboczem wulkanu zaczyna się robić coraz większy ruch, trochę jachtów, kilka motorówek. Wszyscy dryfują tak jak my, bo nie ma szans na rzucenie kotwicy, głębokości są liczone w setkach metrów. Trzeba tylko być czujnym, aby w tym zapatrzeniu na gorące przedstawienie, które daje Matka Natura i nie wpłynąć w drugi jacht. Spokojne morze trochę ciemnieje w cieniu wulkanu a wraz z zapadaniem nocy widowisko zaczęło się robić coraz bardziej spektakularne. Najpierw pojawiają się czerwone iskry widoczne na granatowym niebie a potem coraz więcej ognia wylatuje z krateru. Widać dokładnie, że staczające się kamienie to gorąca ognista lawa, stygnąca szybko na powietrzu. Z jachtu obserwujemy rząd światełek zbliżających się do krateru wulkanu. To turyści wchodzący na szczyt z latarkami, gdyż na wulkan można dostać się również od strony lądu. Podobno na wyspie nie ma żadnych latarni, aby nie tworzyć sztucznego, konkurencyjnego światła dla wulkanu. Pod wulkanem robi się coraz głośniej, przypłynęły statki turystyczne, odgłos silników i głosy przewodników powodują, że turyści nie mają fonii tylko wizję podczas dzisiejszego spektaklu. My niestety również, ale za to słyszymy podekscytowany głos przewodniczki z najbliższego statku: Grande Erupcione! Picollo Erupcione! Dzieci były zafascynowane dzisiejszą wersją „dobranocki”. Wyrzucaną lawę nazwały fajerwerkami, trochę pokrzykiwały na wulkan, że robi kilkuminutowe przerwy, ale czekały na kolejne i kolejne. Koło 22.30 obracamy się rufą w stronę Stromboli i powoli odpływamy. Spędzimy noc na morzu, nawigując w stronę Cetraro, na włoskim lądzie, dokąd mamy 54 mile, widoczność przed nami słaba, za to jeszcze długo za rufą widać niezapomniane pomarańczowe ognie.