Słodkie życie na Molacie
Pierwszy raz zawitaliśmy na tą piękną wyspę w 2015 roku, za namową Pani Kapitanowej z jachtu Dżolla. I przepadliśmy, a przynajmniej ja. Magia miejsca, spokój ducha jaki mnie opanował, sprawił, że oczarowała mnie nie tylko czysta natura, obłędny zapach dzikiego tymianku i szałwii, dźwięk cykad, ale i coś jeszcze.
Wyspa Molat położona jest na Adriatyku w Chorwacji, 17 mil morskich od Zadaru i 2 mile od wyspy Dugi Otok. My zacumowaliśmy w zatoce Jazzi (Uvala Jazzi), która jest szeroka, z przystępnymi głębokościami 4-6 metrów w stosunku do rozsądnej odległości od brzegu. Woda czysta, mieni się do samego dna przeźroczystym błękitem. Pierwsze moje wrażenie było, że jesteśmy prawie na Mazurach. Zielono, drzewa kłaniają się gałęziami do samej wody, niewielkie skałki są jakoś tak sprytnie ukryte wśród zielonej makii. Przy brzegu mini port z kilkoma lokalnymi łódeczkami, kąpielisko, stary, betonowy pirs z chwiejąca się ławką.
Przywiązaliśmy ponton do zardzewiałego kółka i po bardzo chybotliwej drabinie udaliśmy się na ląd. Kilkunastu turystów wygrzewało się na ręcznikach rozłożonych wprost na ziemi, bo plaży tam nie ma. Wysokie, piniowe sosny szumiały gałęziami oferując razem z cykadami miły dla ucha koncert. Wśród drzew chorwacka Pekarnia. Jedyna na wyspie. Prowadzona od kilkunastu lat przez tą samą rodzinę. Weszliśmy sprawdzić asortyment. Domowe sery, trochę warzyw, napoje, lody. Produkty pierwszej pomocy. Chleb i inne wypieki będą wieczorem. I rano. Bo pieką dwa razy dziennie. Przy jedynym stoliku przed sklepem otworzyliśmy Ozujsko (lokalne piwo) a dzieci lody, i wczuliśmy się w klimat.
Pierwsze zapiski o wyspie pochodzą z 1151 r, kiedy stanowiła ona własność benedyktynów z klasztoru Św. Krsevana. 500 lat później za czasów wenecjan Molat był już zamieszkany i był bardzo ważnym portem w regionie. Burzliwe czasy wojenne przyniosły wyspie sławę po niechlubnym założeniu na niej jednego z włoskich obozów koncentracyjnych. W 1942 roku setki cywilów z różnych części Dalmacji zostały przewiezione na wyspę i w bardzo trudnych warunkach życiowych (brak jedzenia, ograniczona woda oraz początkowo tylko namioty do mieszkania) musiały egzystować przez długi czas. Przez obóz przewinęło się 200 000 ludzi, ogromna część z nich nie przeżyła. Po tym strasznym wydarzeniu pozostały do dzisiaj na wyspie wieże wartownicze, na których dopiero całkiem niedawno zawieszono tabliczki informacyjne o tym wydarzeniu.
Po wojnie wyspa zaczęła funkcjonować na nowo. Wróciła część mieszkańców, reszta została na kontynencie. I tak już zostało do tej pory. W czasach wojny jugosłowiańskiej ludzie, którzy tu mieszkali lub mieli rodziny wysłali na Molat swoje dzieci i dla nich została zorganizowana „wojenna szkoła”. Zmobilizowali się wszyscy, którzy mogli uczyć i w ten sposób dzieciaki z Molatu nie zmarnowały lat, podczas których na Bałkanach toczyła się kolejna krwawa rozgrywka. O tym i innych zdarzeniach opowiadał nam jeden z nauczycieli z tych czasów, który jeszcze rok temu był sołtysem w miejscowości Molat. Nazywał się Franco.
Intrygująca postać z wyspy władająca najczystszym polskim językiem. Bardzo znany wśród żeglarzy. Rodowity Chorwat, który studiował w Polsce, w Olsztynie i tam poznał swoją polską żonę. Po studiach wrócił do Zadaru, a w czasie wojny bałkańskiej przeniósł się na rodzinny Molat. Franco mimo swoich zawirowań życiowych (w dzieciństwie zachorował na Heinego-Medinę) był niesamowicie empatyczny, pomocny, zainteresowany przygodami, przeżyciami i zawsze chętny do działania. Nasi przyjaciele z Monfalcone opowiadali nam, że kiedy tylko pływają w okolicy przywożą mu polskie płyty, książki, itp. Jakiś czas temu podjęli również niesamowitą akcję zakupu i dostarczenia na wyspę elektrycznego wózka, aby ułatwił mu przemieszczanie się po wąskich uliczkach. Na wyspie istnieje ruch kołowy, aczkolwiek w ograniczonym zakresie. Korzystanie z wózka z pewnością było dla niego ogromnym ułatwieniem w poruszaniu się, zwłaszcza że gdy go poznaliśmy osobiście rok temu był już w podeszłym wieku.
Na wyspie są trzy miasteczka, w każdym z nich mieszka od 60-80 stałych mieszkańców. Molat, Brgulje i Zapuntel. Zostały zbudowane w głębi lądu (cała wyspa ma 23 km2), aby w dawnych czasach chronić się przed atakiem piratów. Poza tymi trzema cywilizacjami, gdzie w jednej znajduje się Pekarnia, w drugiej dwie restauracje, w trzeciej sklep, ta wyspa to cud natury. Cała jest zielona, najwyższy szczyt Knizak ma 142 m n.p.m., pokryta winnicami, łąkami i wszechobecną makią. Wyspa zdaje się epatować niezwykłą energią, pochodzącą ze słońca, czystego powietrza, światła. Daje poczucie szczęśliwej izolacji od świata, od jego problemów, skarg i roszczeń.
W 1980 roku wyspą zainteresowała się Natasha Kelhar, słoweńska instruktorka jogi. Przypłynęła na Molat i zakochała się w niej od pierwszego wejrzenia. Po swoim pierwszym pobycie zaczęła rozpowszechniać informacje o tym czarodziejskim miejscu, gdzie czas się zatrzymał. Co roku zbierała coraz większą grupę aktorów, reżyserów, sportowców, którzy potrzebowali takiej izolacji od świata. Na szczęście przez tyle lat nie zbudowano tu żadnego głośnego kurortu. Przyjeżdżający mogą nadal cieszyć się pobytem w skromnych apartamentach, tradycyjnych domkach, robić zakupy w sklepie na wzgórzu w Molacie lub portowym w Brgulje, zaszywać się na całe dni na wyspie, bez konieczności widywania się z innymi ludźmi. A były to czasy, kiedy wyspa nie była tak wyludniona, gdyż działała tam prężnie baza wojskowa. Podobno jednak ani mieszkańcy, wojskowi i turyści nie wchodzili sobie w drogę.
W obecnych czasach Molat nazywany jest wyspą emerytów, gdyż faktycznie wszyscy stali mieszkańcy (poza piekarzem) to ludzie przebywający na emeryturach, którzy nie muszą pracować i chcą spędzić swoje emerytury z dala od zgiełku miasta.
Od Pekarni prowadzi droga pod górę. Docieramy do niewielkiego kościoła z odprawianą jedną mszą tygodniowo i starego cmentarza. Znajdujący się na głównym placu Dom Seniora z kawiarnią prowadzi na zmianę kilku starszych panów, każdy z wachtą po 2-3 tygodnie. Plac teraz wypełniony był okrzykami wakacyjnych dzieci. Ciężarna kobieta siedziała spokojnie na ławeczce i obserwując biegającego za piłką 4-latka spokojnie paliła papierosa. Widać zdrowe, morskie powietrze niweluje szkodliwy wpływ dymu nikotynowego. W drodze „w dół” mijamy kilka domków. Mieszkający tu ludzie uprawiają ogrody warzywne, w których dumnie wyrastają arbuzy, bakłażany i pną się winogrona. Robią własne wino, hodują owce i kozy, łowią ryby, dzieląc się tymi produktami między sobą.
Dzieci dopytywały się, czy jest tu szkoła. Franco opowiedział nam, że dziesięć lat temu na wyspie była jedna uczennica (córka piekarza) i przyjeżdżająca specjalnie dla niej nauczycielka z Zadaru. W szkole działały dwie sale, z których obie korzystały. Dzisiaj szkoła jest zamknięta. Na Molacie nie ma również stałego lekarza, co z pewnością dla wielu moich znajomych byłoby problemem nie do przeskoczenia. Przypływa on dwa razy w tygodniu promem z Zadaru, ale gdy pogoda na to nie pozwala, może nie być go przez dłuższy czas.
Siedząc w porcie, gdzie dopływa prom, przy zatoce Uvala Luka zastanawialiśmy się, dlaczego nie ma chętnych młodych ludzi za zasiedlenie tego klimatycznego miejsca, dlaczego nie tchną ponownego życia w szkołę, nie rozwiną większej infrastruktury, aby lepiej żyło się młodym. Czy to zbyt duża odległość od kontynentu (katamaran płynie 50 min, prom 2,45 godz. do Zadaru), czy zbyt wysoki koszt transportu materiałów do budowy? Latem przebywa tu nawet do 1000 osób, łącznie ze stałymi mieszkańcami. Wyspa jest na tyle duża, że nie czuć tego w żaden sposób. W sporej części turystami są żeglarze. Może więc i lepiej, że nie ma tu gwaru hoteli i kurortów, gdyż odebrałyby cały magiczny urok wyspie.
Na Molacie można stanąć w kilku miejscach. W zatoce przy Pekarni, gdzie stajemy najczęściej – Uvala Jazzi, w Brgulje, ale nie w porcie, bo jest zbyt płytki tylko przy wyspie w Uvala Vrulje znajduje się kilka bojek (podobno kiedyś było ich kilkadziesiąt), a kawałek za nimi można stawać na kotwicy oraz jest kilka miejsc – mooringów przy nabrzeżu w Uvala Lucina, gdzie przypływa prom. W Uvala Lucina można też zatankować wodę na miejskiej przystani (pan bardzo skrupulatnie liczył litry wodomierzem) oraz skorzystać z internetu w niewielkiej kawiarni.
Późnym wieczorem, już po zachodzie słońca wracaliśmy powoli z Uvala Lucina do naszej Uvala Jazzi. Ruch przy Pekarni zrobił się zdecydowanie większy, chyba druga tura wypieków ruszyła. Może będzie „burek” – chlebek z serem. Droga, która przecina wyspę pachnie dzikimi ziołami i sosnowymi igłami. Ogromne agawy zagradzają drogę. W małym sklepiku kupiliśmy trochę produktów uzupełniających zapasy, a Pani sprzedawczyni wskazała, w którym domu można kupić ryby. Czuję, że zakochuję się w tej wyspie. Wyobrażam sobie jak tu wygląda zimą, gdy zostaje tylko lokalna społeczność, wiatr hula po wyspie, morze rozbija fale o skały a realny świat jest tak daleko. Igorowi i Idzie udziela się mój nastrój i snujemy wizje życia na takiej (tej) wyspie. Molat… podobno pochodzi od łacińskiego słowa miód, słodkie życie…
Szczerze mówiąc teraz po kilku miesiącach spędzonych na nauce zdalnej i życiu w izolacji takie życie jest mi jeszcze bliższe.
komentarze 2
DeVi
Miodowe życie na wyspie… dość pustej. Interesujące przeżycie dla całej rodziny!
admin
W dzisiejszych czasach to jest niesamowite 🙂 znaleźć taką wyspę.