Sezon na wyspy – Chorwacja po raz pierwszy z perspektywy Sophisticated Lady

Rok szkolny 2014/2015 zakończony. Dzieci wpadły do domu rozentuzjazmowane czekającą je wolnością. Trzymając w rękach świadectwa już czuły smak nadchodzącego lata i majaczący na bliskim horyzoncie powiew morskiej przygody. To będzie nasz pierwszy rejs na Sophisticated Lady. Po jej kupnie byliśmy w Monfalcone jeszcze dwa razy, aby przygotować ją do pływania. Mimo że Ugo (poprzedni właściciel) bardzo o nią dbał, nie wyposażył jej wystarczająco na dłuższą żeglugę. Majówka i dwa tygodnie w okolicy świąt Bożego Narodzenia wystarczyły, aby dodać trochę udogodnień, zamontować baterie słoneczne, przebudować instalacje i popracować nad betonowym kilem. Sebastiana lista do prac na Sophi niestety tylko rosła, a nie malała, ale jak to na jachcie prace nie kończą się nigdy, więc zdecydowaliśmy rozpocząć żeglowanie, a pozostałe punkty realizować w miarę możliwości. 

Jako że trasę do Monfalcone pokonywaliśmy już po raz czwarty, jazda była czystą przyjemnością. Popołudnie poprzedzające wyjazd spędziliśmy wynosząc z domu, z garażu i z piwnicy niekończące się elementy wyposażenia 4-tygodniowego pobytu na jachcie. Jedzenie braliśmy głównie na drogę i trochę stałych produktów, których istnienia lub zamienników nie odkryliśmy jeszcze we Włoszech. Zdecydowanie przeważająca część bagażu to były rzeczy do udoskonalenia jachtu, które Sebastian przez cały rok pieczołowicie projektował, budował i spawał z kolegą. Troszkę ubrań, ale to zdecydowanie najmniejsze torby, bo przecież będzie gorąco! I jeszcze gry, sprzęty do nurkowania, pływania. Z żalem pomyślałam, że brakuje jeszcze łopatek i wiaderek do piasku, ale chyba małe towarzystwo zdecydowanie ten etap miało już za sobą. Chlip, chlip…

Budząc się na dźwięk dzwonka uchyliłam powoli powiekę i natychmiast opanowała mnie radosna myśl. Jedziemy! Ptaki darły się alarmując o rozpoczynającym się pięknym lipcowym dniu. Rozespany Igor i zadowolona Ida z pluszakami pod pachą rozsiadły się na tylnej kanapie „volwusia” (jak pieszczotliwie nazywali nasz pojazd) i spokojnie zasnęły. Podróż na Sophi oficjalnie się rozpoczęła. 

1260 km pokonaliśmy w niecałe 14 godzin z całkiem niemałą ilością przystanków, gdyż synchronizacja w potrzebach fizjologicznych nie była naszą mocną stroną. Ostatnie kilometry mocno odbiły się na psychice naszych dzieci, gdyż założyły samochodową telewizję i nagrywały na tablet programy „New news news” płacząc ze śmiechu i przyjmując pozycje, których mogliby im pozazdrościć nawet pracownicy Cirque du Soleil. Gdy mijaliśmy tablicę z napisem Monfalcone i pomachał do nas drogowskaz „Ocean Marine”, mnie też opanowała szalona radość. Czułam się nie tylko wakacyjnie, ale tak jakbym właśnie przyjechała do ukochanego domu.

40 stopniowy upał męczył nas tylko przez pierwsze 3 dni. Potem mechanizm wewnętrznej pamięci przekręcił się o kilka stopni i nagle temperatura przestała nam przeszkadzać. Sebastian twierdził, że się przyzwyczailiśmy, ale ja wiem, że mój organizm przypomniał sobie lata na Śródziemnym i dostosował się. Przeżyliśmy pierwsze wodowanie naszej Sophi. Ja zestresowana na tyle, że nawet nie chciałam patrzeć, dzieci zafascynowane widokiem unoszących się 7 ton na bujających pasach dźwigu, a Sebastian bacznie obserwujący każdy ruch pana dźwigowego, gotowy rzucić się w każdej chwili ratować „ukochaną”. Po chwili jednak majestatycznie zanurzyła się w wodzie kanału do określonej linii i wszyscy odetchnęliśmy z ulgą. Na wodzie jej niebieski pokład wydawał się ogromny. To co prawda tylko 10 metrów, ale w moim odczuciu mogłabym na nim spokojnie uprawiać jogging. Szybko jednak udało się Sebastianowi zagospodarować 1/3 pokładu układając na nim ponton, odbijacze, liny, baniaki itp. Pozostało do zrobienia otaklowanie i klar na i pod pokładem. Towarzystwo nowo poznanych polskich żeglarzy w Monfalcone było empatyczne, urocze i dostarczyło nam wielu przyjacielskich wieczorów, popołudniowych aperitifów i aromatycznej kawy o poranku wypijanej na pokładach różnych jachtów. Humoru i rodzinnej atmosfery dodawali rezydenci mariny z Triestu: Mario i Klaus.

Igor i Ida wyposażeni w walkie talkie spędzali czas na basenie i na eksploracji zakątków strzeżonej mariny, ale już też przebierały nogami i chciały poczuć morze. Jeszcze tylko mała wyprawa na maszt i w sobotę przestawiliśmy volwusia na portowy parking. Gdy odczepiliśmy cumy mooringowe od jachtu, uderzyły głośno w wodę a Sophi westchnęła z radością. Przygoda się zaczynała. Sophi płynęła przez dwu milowy kanał, jakby pokonywała tą trasę już wiele, wiele razy. Trochę obawialiśmy się, że jej zanurzenie (1,90 m) będzie sprawiało trudność w przejściu płytkiej laguny na wyjściu z kanału przy Villagio del Pescatore, ale wysoka woda pomogła pokonać tą przeszkodę i już po chwili mijaliśmy majestatyczny Zamek del Duino na skale z Białą Damą u podnóża, wysokie klify i piękną marinę w Sistianie. Zatoka triesteńska otworzyła swoje błękitne wody i zapraszała na swoje terytorium. Słaby wiatr w połowie drogi całkiem sobie odpuścił i woda zrobiła się gładka, wręcz oleista. Po chwili poczuliśmy zapach diesla. Cholera, to chyba od nas, bo wokół nie było za wiele jachtów. Poszedł wężyk zaślepiający jakiś odpływ przy silniku. Szybka interwencja Sebastiana uratowała nas przed całkowitą utratą paliwa. 

Zrobiliśmy dzieciom szkolenie z zasad bezpieczeństwa, bo w takim wieku pamięć jest ulotna i pewne rzeczy trzeba utrwalać. A może to było szkolenie bardziej dla nas? One nie wydawały się czuć żadnych obaw. Pierwszy postój wypadł nam popołudniu w Umagu, w Chorwacji, gdzie musieliśmy dopełnić formalności wjazdowych, czyli zameldować się w strefie non Schengen i zapłacić za pozwolenie delektowania się chorwacką przyrodą i morskimi udogodnieniami (np. za utrzymanie latarni morskich). Tu też mieliśmy zaplanowane pierwsze jachtowe spotkanie. Ugo, poprzedni właściciel Sophi wracał właśnie z żoną Larą z wakacyjnego pływania na swoim drugim jachcie. Kolejny przystanek zrobiliśmy w Novigradzie, gdzie nasłuchaliśmy się historii o Aqua Parku na wodzie, zbudowanego z dmuchańców. Podobnie jak w Umagu stanęliśmy na bojce w porcie. Dzieci szalały z radości. Spróbowaliśmy też pierwszego na Adriatyku snorkelingu, aczkolwiek przejrzystość wody przy Półwyspie Istria jeszcze nie była idealna.  Noc na bojce była spokojna pod względem pogody, ale pod względem ciszy już mniej. Nabrzeże jest najbardziej rozrywkowym miejscem w miasteczku, gdzie wieczorami odbywają się koncerty, czasem podobno 2-3 naraz. Pięknie grali i do północy siedzieliśmy w kokpicie słuchając muzyki i popijając włoskie wino.

Zgodnie z sugestią Rogatej Duszy, jachtu przyjaciół z Monfalcone, którzy też już ruszyli w rejs, postanowiliśmy ominąć pozostałe porty na Istrii i pożeglować ok. 40 mil na sam koniec półwyspu pod Pulę, do Zatoki Veruda. Długa, piękna żegluga, podczas której poczułam, jakbyśmy jeszcze wciąż byli na BIMSI. Pomimo małych głębokości na wejściu miejsce nas oczarowało. Z rozhuśtanego morza, należy zmienić kurs o 90 stopni i wejść pomiędzy skały. Po lewej stronie znajduje się wakacyjny resort a po prawej na wyspie camping, ukryty wśród drzew. Po ok 50 m, drugi skręt, tym razem w prawo i widać zatokę. Jeszcze raz korygujemy kurs i jesteśmy w całkowicie osłoniętej Verudzie, porośniętej do samych brzegów drzewami, których konary zwisają nad wodą. Zatoka jest bardzo duża, na kilkadziesiąt jachtów w swobodnym staniu. Stanie możliwe jest tylko na kotwicy, co jest cudowne, bo mieliśmy okazje po raz pierwszy wypróbować naszą autorską kotwicę. Dno średnio twarde i kotwica trzymała bosko. Jedynym minusem zatoki była mało przejrzysta woda, co raczej nie powinno dziwić, licząc ilość korzystającej z niej ludzi oraz brak większego ruchu wody. Po kąpielach i kolacji gościmy się na Rogatej Duszy, u Uli i Krzyśka. Dzieci wytrzymały do 23.00, więc chyba nie nadwerężyliśmy gościnności naszych morskich sąsiadów.

Poranek na morzu już bardziej rozhuśtany. Śniadanie podałam indywidualnie do rączek, gdyż na stole by nie postało. Śpieszno nam do lazurowej wody, więc nie tracąc czasu wypłynęliśmy wcześnie z zamiarem opuszczenia Istrii i dotarcia do pierwszej małej wyspy, jaką jest Unije. Widziana z lotu ptaka wydaje mi się kształtem psa z wielką głową. Po kilkugodzinnej żegludze wpływamy do zatoki pomiędzy pierwszą a drugą nogę. Rzucamy kotwicę w towarzystwie kilkunastu jachtów, które stoją w słusznych odległościach pomiędzy sobą, aby nie przeszkadzać jeden drugiemu. Roślinność na wyspie jest niska, nie ma drzew, kolor zielony bardziej przypomina oliwkę niż soczyste liście. Teren za to trochę pagórkowaty, o czym będziemy mieli okazje przekonać się na najbliższym spacerze. Na razie bardzo mi się podoba. Do zachodu słońca jeszcze daleko, wodujemy więc ponton i płyniemy na nasz pierwszy wyspowy (wyspiarski?) brzeg. Kilka metrów przed lądem obserwujemy w cudownie przejrzystej wodzie jeżowce i ogromnie tłuste strzykwy, zwane też ogórkami morskimi. Znajdujemy niewielki prześwit w skałach. Wystarczający, aby zmieścił się ponton, a skały nie zrobiły w nim dziury. Dzieci wyskakują na brzeg zachwycone dużą ilością gładkich, lekkich patyków, z których można zrobić mnóstwo ciekawych rzeczy. Oddycham z ulgą, że jeszcze cieszą się z takich prostych znalezisk. Po kilku metrach skalistej plaży rozpoczyna się widziany z wody zielony busz makii. Bez ścieżki nie ma szans się przez niego przedostać. Słońce powoli chyli się ku zachodowi i wieczór otula się powoli ciepłym mrokiem. Magiczną ciszę, tego bezludnego zakątka przerywa tylko meczenie kóz. Zdecydowanie to jest mój klimat. Zero zabudowań, roślinność i woda. Jachty kołyszące się na kotwicach w zatoce wystarczą mi za całą cywilizację.

Gorące powietrze wdziera się bezlitośnie do jachtu. Czas na poranną, morską kąpiel. Ida i Sebastian wskakują ze mną nie troszcząc się o stroje kąpielowe. Tylko Igor jeszcze śpi, ale potem nadrobi nawodnienie nurkowaniem😉. Wyspa Unije bardzo nam się podoba, postanawiamy więc poznać ją trochę lepiej i sprawdzić dalsze zakątki. Wciągamy ponton na skalisty brzeg, mocując go, aby niespodziewana fala go nie zabrała. Idąc tropem kozy, odnajdujemy wąską ścieżkę, prowadzącą w głąb wyspy. W rozedrganym, gorącym powietrzu słychać tylko cykady. Pachnie koper włoski, dziki czosnek i szałwia. Trochę wzięliśmy za mało wody i pragnienie daje nam się we znaki. Nie odpuszczamy jednak i dzielnie przecinamy groblę przez Zatokę Maracol (tutaj już widzę jachty na bojkach), biorąc dalszy kurs na miasteczko Unije. Jedyne zresztą na wyspie. Perspektywa lodów i zimnego piwka prowadzi nas do przodu. Ostatnią górkę przed zabudowaniami pokonujemy szybko, bo słońce pali niemiłosiernie i chcielibyśmy chociaż na chwilę znaleźć cień, którego nie było na całej trasie. Jedyny na wyspie sklepik zakończył poranną wachtę i ponownie otworzy się dopiero po 18.00. Szukamy więc czynnej knajpki (są dwie wg. googla), bo czuję, że dzieci bez lodów już dalej nie pociągną. Uff, jest. Razem z niemiłym panem, zniecierpliwionym długim wybieraniem smaków przez dzieci. Ignorujemy pana i zamawiamy do kompletu zimne „Ozujsko” – chorwackie piwo. Dziesięć metrów niżej, na kamiennej plaży przyjemnie chlupie morze. Nie zastanawiając się długo wskakujemy do wody w spodenkach (stroje zostały w pontonie) i chłodzimy się od zewnątrz.

Nasz apetyt na wyspy rośnie. Kolejny cel, to niewielka wyspa Susak, oddalona o 12 mil od Unije. Po prawej mijamy wyspy Srakane, których nazwa wzbudza ogólną wesołość. Podpływamy od wschodniej strony Susaka, gdzie pod kilkudziesięciometrowym klifem znajduje się bojkowisko. Miejsc nie ma za wiele, ale marinero, który do nas podpłynął, informuje o cenie (135 kuna) i uspokaja, że miejsc wystarczy. Zapewnia nas również o dobrej pogodzie na noc. Sami też to sprawdziliśmy i jesteśmy spokojni, bo poza klifem zatoka nie ma osłony. Dzisiaj mamy się spotkać z jachtem Dżolla, której Kapitan Marek z Kapitanową Jolą mają dopłynąć wieczorem. W międzyczasie, postanowiliśmy zwiedzić wyspę, której całkowita powierzchnia wynosi 3,6 km2 i w dwóch skupiskach (dolny i górny Susak) mieszka 150 osób, nie licząc turystów, którzy przybywają tu jedyną drogą, jaką jest prom z wyspy Losinj lub ze stałego lądu, z Rijeki. Na wyspie nie ma żadnych dróg i co za tym idzie również nie ma samochodów. Wtedy jeszcze nie wiedzieliśmy jak wiele wysepek Chorwacji radzi sobie bez zmechanizowanego transportu kołowego. Bagaże wożone są z promu specjalnymi wózkami, ciągniętymi przez ludzi. Przybiliśmy pontonem do brzegu, gdzie uwiązaliśmy go do metalowego kółka w sąsiedztwie rybackich łódeczek. Po rozgrzanym słońcem chodniku biegają roześmiane dzieci a dorośli chodzą na boso. Jak zauważyliśmy to popularny trend na wyspie. Po obfitej roślinności widać, że na wyspie jest dużo słodkiej wody. Wzgórza porośnięte są wysoką trzciną bambusową a centralne miejsce na wyspie, gdzie znajdują się restauracje, lodziarnie i jedyny supermarket jest obsadzone oliwkami. Jako że zakupy nie leżały w centrum naszych zainteresowań wybraliśmy piaszczystą drogę prowadzącą w bardziej dzikie tereny wyspy. Rosnący bambus miał tam ponad 5 metrów, a tunele wycięte w nim w kilku miejscach prowadziły do tajemniczych furtek. Igora ogarnęła zaraz wizja, tajemniczych domów za furtkami. Krzysiu z Rogatej Duszy opowiadał nam o ciekawym cmentarzu na wzgórzu. Podobno kiedyś na tej wyspie mieszkańcy trzymali się w wielkim odosobnieniu od innych, co doprowadziło do mieszania się ze sobą. Efekty tego zjawiska widać na starych, nagrobnych fotografiach, na których zauważalny jest charakterystyczny rys podobieństwa między nimi. Niestety cmentarza nie znaleźliśmy, ale za to trafiliśmy na rozległe winnice. Czyli ziemia jest żyzna. Do jachtu wracamy po ciemku, oświetlając drogę na wodzie latarką. Dżolla przypływa o 23.00. Bojkowisko nie jest oświetlone, jedynie światła na masztach pokazują, gdzie jest zajęta bojka. Dla większego bezpieczeństwo oświetliliśmy im pustą boję.  Po chwili już było słychać uderzenia wioseł z pontonu, kiedy płynęli do nas.

Po porannej kawie i kąpieli w lazurowej wodzie (Igor schodził po mooringu od boi 4 metry w dół), ustaliliśmy z Dżollą wspólną trasę na dziś. Najpierw pobliska wyspa Ilovik (14 mil od Susaka), gdzie chcieli wstąpić na pizzę, aby zrobić frajdę swoim dzieciakom (16-letni syn Stasiek z kolegą) a potem na noc mamy popłynąć jeszcze z 10 mil na południe na wyspę Silba. Wieczór spędzamy w większej cywilizacji, gdyż na Silbie życie turystyczne tętni wakacyjnie. Jacht mamy na kotwicy, a do brzegu dostaliśmy się „stachopromem”, czyli Stasiek pociągnął nasz wiosłowy ponton swoją dingi z silnikiem. Miasteczko Silba (jak jest jedno to ma często nazwę jak cała wyspa) rozbrzmiewa wieczornymi pokrzykiwaniami kelnerów, szumem głosów turystów, dobiegającą skądś muzyką oraz nieustającym brzęczeniem cykad. Podczas tego wieczoru dociera do mnie, że minął już prawie tydzień naszej żeglarskiej włóczęgi a ja dopiero się rozkręcam.

Jeszcze jeden dzień decydujemy się spędzić razem, bo Jola chce nam pokazać swoją ukochaną wyspę Molat. Potem już ruszą swoim kursem, gdyż w tym roku postanowili opuścić Włochy i Chorwację, aby przenieść się na kilka sezonów do Grecji. Przed nimi długa droga. Na Molacie mieszka dobry znajomy Dżolli, który jest wśród żeglarzy z Monfalcone bardzo znany. Jest rodowitym Chorwatem, który studiował w Polsce, w Olsztynie i tam poznał swoją polską żonę. Po studiach wrócił do Zadaru, a w czasie wojny bałkańskiej przeniósł się na rodzinny Molat i stworzył razem z lokalną społecznością (każdy nauczał tego w czym był najlepszy) szkołę dla dzieciaków, żeby nie traciły klasy przez zawieruchę wojenną. Franco jest podobno bardzo empatyczną osobą, na którą każdy może liczyć, co jest o tyle niesamowite, że sam cierpi od dzieciństwa przez Heinego Medinę i relacja mogłaby być odwrotna. A nie jest. Z opowieści dowiedzieliśmy się też, że polscy żeglarze bardzo mu pomagają i kiedy tylko pływają w okolicy przywożą mu polskie płyty, książki, itp. Jakiś czas temu podjęli również niesamowitą akcję zakupu i dostarczenia na wyspę elektrycznego wózka, aby ułatwić mu przemieszczanie się po wąskich uliczkach. Tu ruch kołowy istnieje, aczkolwiek tylko, aby przejechać z jednej strony wyspy na drugą. Korzystanie z wózka z pewnością jest dla niego ogromnym ułatwieniem w poruszaniu się, zwłaszcza że jest już w podeszłym wieku.

Na Molacie można stanąć w kilku miejscach. W zatoce przy Pekarni (mini piekarnia z dodatkowym asortymentem jak piwo, warzywa, woda), na przystani w Molacie, gdzie dopływa prom i jest kilka restauracji oraz w szerokiej zatoce Brgulje. Można jeszcze całkiem na dziko, gdzie stajemy my, obserwując jak Dżolla wiąże się do skał. Zatoka jest bardzo wąska, a my bardzo nie lubimy takich miejsc. Po trzykrotnej próbie rzucenia kotwicy (czym inicjujemy litościwe spojrzenia sąsiadów pod austriacką banderą i ironiczne pytanie na koniec: „Are you at home?”), ta w końcu łapie dobrze dno, a z wiązania do skał rezygnujemy. Załoga Dżolli wypłynęła dingi odwiedzić Franco, zapowiadając się na wieczór do nas. Jeszcze tym razem nie poznamy słynnej postaci z wyspy Molat. Popołudnie przeznaczamy więc na nurkowanie. W okolicy jest 4-5 metrów głębokości, co pozwala Igorowi próbować sił w snorkelingu i schodzeniu na dno w poszukiwaniu najpiękniejszych muszli. W pewnym momencie wynurza się szybko i gwałtownie ściąga maskę. Na dnie leży głowa lalki. Jej falujące włosy, otwarte oczy i szyja oplątana wodorostem robi upiorne wrażenie. Wzdryga się i zmieniamy miejsce nurkowania, chociaż wspomnienie pozostaje. Na jachcie Ida, opłukując się ze słonej wody jeszcze snuje ponure historie porzuconej lalki bez tułowia. 

Po zatankowaniu na miejskiej przystani wody do zbiornika i w baniaki (pan bardzo skrupulatnie liczył litry wodomierzem) i uiszczeniu opłaty za nią odpływamy poznać Molat od strony Pekarni. Tu zdecydowanie bardziej mi się podoba. Zatoka bardzo szeroka i duża. Brzegi z drzewami, taki trochę mazurski klimat. Woda bardzo czysta, dosyć głęboko, lalek nie widać na dnie i kotwica złapała za pierwszym razem. Sebastian zanurkował, aby sprawdzić czy dobrze leży. Dobrze. Poganiani przez dzieci ładujemy się do czerwonego bombarda, który robi za nasze dingi i bierzemy kurs na ląd. Penetrować miasteczko. Albo lepiej eksplorować, bo po ostatnim wykładzie jaki dał Sebastian 11-letniemu Igorowi na temat słowa penetracja, zdecydowanie powinniśmy eksplorować Molat. Przywiązaliśmy ponton do starego nabrzeża, z mocno nadwerężoną drabinką i po skosztowaniu piwka i lodów w Pekarni (chleb mają dowieźć wieczorem) postanowiliśmy wspiąć się na górę. Mijamy kilkunastu plażowiczów, rozłożonych na betonowej kei, dzieci pluskające się w płytkiej wodzie, ruiny starych domów i całkiem nieźle zachowany, zielony budynek, który przypomina nam szkołę (ale nią nie jest, bo ta została zamknięta już dawno temu ze względu na brak dzieci mieszkających na wyspie). Pachnie dzikimi ziołami i sosnowymi igłami, których sporo tu przy Pekarni. Dalej mijamy dwie wartowniczo – strażnicze wieże, które zostały tu jako pamiątka po włoskim obozie koncentracyjnym z czasów II wojny światowej. Jest nawet tablica pamiątkowa, aby uczcić 20 tysięcy więźniów i 350 ofiar. Miejsce idealne pod względem braku możliwości ucieczki. Po 10 minutach jesteśmy „na górze”, gdzie znajduje się kościół z informacją o jednej mszy tygodniowo i bardzo starym cmentarzem. Trafiamy na mały sklep, który zaspokaja potrzeby całej ludności i przebywających tu na wakacjach nielicznych turystów. Nie ma tu hoteli, prywatne domy są wynajmowane jako kwatery, ale głównie korzystają z nich rodziny właścicieli, którzy na co dzień mieszkają na lądzie. Czuję, że zakochuję się w tej wyspie. Wyobrażam sobie jak tu wygląda zimą, gdy zostaje tylko lokalna społeczność, wiatr hula po wyspie, morze rozbija fale o skały a realny świat jest tak daleko.  Dotarliśmy na główny placyk, wypełniony okrzykami wakacyjnych dzieci. Ciężarna kobieta siedzi spokojnie na ławeczce i obserwując biegającego za piłką 4-latka spokojnie pali papierosa. Widać zdrowe, morskie powietrze niweluje szkodliwy wpływ dymu nikotynowego. W drodze „w dół” mijamy kilka domków z bardzo mini ogródkami, w których dumnie wyrastają arbuzy, pomidory i pną się winogrona. Igorowi i Idzie udziela się mój nastrój i snujemy wizje życia na takiej (tej) wyspie. Molat… podobno pochodzi od łacińskiego słowa miód, słodkie życie…

Nie mamy konkretnego planu na kolejny przystanek. Postanawiamy delektować się żeglugą, gdyż pogoda jest zachwycająca i zdać się na wiatr. I zdaliśmy się. Wiało pięknie, z baksztagu. Żegluga cudowna. Na pokładzie, w najlepsze cały dzień trwały zabawy dzieci, czytanie książek, trochę szulerki, bo na szczęście kart nie zwiewało i z tym radosnym nastawieniem dopłynęliśmy do Zatoki Pantera na wyspie Dugi Otok. I tam radość się skończyła. Zatoka jest rozległa, otoczona niewysokim, skalistym brzegiem, za to ze sporą ilością drzew. Wystawione boje wesoło unoszą się na wodzie.  Jeszcze nie zdążyliśmy wybrać jednej z nich, gdy ubrany w białą polówkę 30-letni Chorwat podpłynął do nas i taksując nas wzrokiem rzucił: 220 kuna. Prawie mnie wbiło w reling. Ile?! 220? Za noc? Taki mają cennik, 22 kuna za metr. Łaskawie może nam zejść do 20 kuna za metr. Czyli 200 razem. Ludzki pan na „ludzkiej upravie”, bo taki napis widniał na wydrukowanym kwicie fiskalnym, który dostaliśmy po uiszczeniu opłaty. Niesympatyczne wrażenie odbijamy sobie nurkowaniem i eksploracją brzegu (łącznie z zbieraniem skarbów) następnego dnia. Zadowoleni i zmęczeni południowym słońcem bierzemy kurs na Premudę – wyspę polecaną nam przez Michała i Małgosię (żeglarzy z Monfalcone) jako Deep Blue. Wzdłuż głównej wyspy rozciąga się płaski nad wodą, ale za to głęboki klif (Masarine). Przecina wodę głęboko pionową ścianą, głęboką na kilkadziesiąt metrów. Noc otula nas ciepłym mrokiem, z ogromną ilością gwiazd na niebie. Nieliczne światła z wyspy nie zakłócają ich naturalnego blasku. Siedzimy i patrzymy na pojawiające się coraz to nowe konstelacje. Mam wrażenie, że tylko na morzu widać je tak dokładnie. Do widoku dołączają się dźwięczne cykady, cichy plusk wody o brzeg i czasem ptasi głos z pobliskich drzew. Magia innego wymiaru.

Wczesnym, świeżym, ale wcale nie chłodnym rankiem zostawiamy wyspę Premudę, z zamiarem powrotu na nią w następnym roku. Pozostawiamy wyspę po prawej stronie i kierujemy się na północ w stronę jednej z największych wysp w zasięgu – Losin. Prognozy potwierdzają na wieczór lekką Borę (porywisty wiatr z północy, charakterystyczny dla tego akwenu), więc wybieramy miejsce, które nas od niej powinno uchronić. Jesteśmy uzbrojeni już w kilkanaście historii naszych znajomych o tym jak trafiła ich Bora w Chorwacji, więc nie będziemy ryzykować mimo dobrej kotwicy. Stajemy w zatoce Artatore, w połowie wyspy Losin. Zmęczeni upałem wskakujemy do wody koło jachtu. Zatoka powoli zaczyna się zapełniać, co utwierdza nas w przekonaniu, że wybraliśmy dobre miejsce przed zapowiadanym wiatrem. No bo, skąd ta popularność jak prognozy są jednoznaczne? Bora jednak nas unika i żadne oznaki na wodzie i niebie nie świadczą o jej szybkim przybyciu. Wypuszczamy jeszcze trochę łańcucha i wodujemy ponton z zamiarem pobiegania po skałach. Włącza nam się instynkt odkrywców oddalamy się coraz bardziej od plaży. Ku naszemu zdziwieniu z lasu wyłaniają się apartamenty, a kawałek dalej nawet niewielki sklepik z lodami. Wiatru dalej brak. A może tylko nie czujemy go tu w lesie? Czuję nagle gwałtowne ukłucie strachu, który udziela się Sebastianowi. Poganiając dzieci schodzimy czym prędzej w stronę plaży, gdzie zostawiliśmy ponton. Igor marudzi, że nie może zjeść lodów, Ida która już zauważyła nasz pośpiech i pogania opornego brata. Dopadamy pierwszego wyłomu w skałach skąd widać ponton, ale… nie widać Sophi!!! O Boże, serce wali mi jak oszalałe, rozglądamy się jeszcze raz. I nic. Teraz już biegniemy na dół i z duszą na ramieniu wpadamy na plażę. Jest tam! Sebastian wskazuje czarny maszt naszego jachtu, tylko kompletnie nie tam, gdzie go zostawiliśmy. Wskakujemy w biegu do pontonu i ile sił wiosłujemy do jachtu. Dopiero po chwili zauważam, że wiatr zmienił kierunek i wieje prosto w zatokę. Dopadamy jachtu, rejestrując, że dalej trzyma się na kotwicy a nie draguje jak początkowo mieliśmy wrażenie. Nasz tent przeciwsłoneczny powiewa dumnie na pozrywanych linkach, poza tym żadnych strat nie widać. Siadamy w kokpicie i zaczynamy analizować sytuację. Sebastian jeszcze dopytuje sąsiadów, czy nie wpłynęliśmy w nikogo. Zaprzeczają. Uff…, czyli jedyna słuszna teoria, to po nagłym szkwale i zmianie kierunku zmieniliśmy położenie o ponad 100 metrów (60 m łańcucha z pewnością było w wodzie) i być może jeszcze kilka metrów kotwica się przesunęła po dnie. Według prognozy Bora miała przyjść nad ranem. Na razie wzmagał się wiatr z południa, czyli dokładnie z jedynego otwartego kierunku. Fale wchodzące do zatoki były coraz większe. O północy zapadła cisza. Koniec wiatru, ale fala została. I to była zabawna noc. Wszystkie jachty na długich łańcuchach, każdy o innej wadze został poddany bezwładowi fali, która kręciła nami jak chciała. Żadnej logiki. W nocy podczas sprawdzania sytuacji zobaczyłam jacht przy naszej rufie w takiej odległości, że jakbym się postarała to bym na niego przeskoczyła. Nad ranem przychodzi północny wiatr, który wszyscy na kotwicowisku witają z ulgą. Jachty zajmują swoje pozycje, dziobem do lądu, bez fali i zasypiamy.

Pływanie wakacyjne ma niestety taki minus, że w którymś momencie zdecydowanie trzeba zacząć wracać, żeby zdążyć przed końcem urlopu. Postanawiamy jeszcze raz zajrzeć na Unije, do naszej środkowej zatoki. Ruch zdecydowanie większy niż ponad tydzień temu. Sporo jachtów rzuciło tutaj kotwicę, ale mimo tego zagęszczenia czuć tu inny klimat niż podczas rejsu BIMSI. Załogi są tu tylko na wakacjach, więc cieszą się swoim towarzystwem. Mało kto jest w dłuższym rejsie, bo to nie jest żaden passage. Trzeba popłynąć w górę i w dół, żeby zwiedzić Chorwację a potem wydostać się z wąskiego Adriatyku. Z wyspy Unije bierzemy kurs na zatokę Veruda na Istrii. Bardzo podoba mi się latarnia morska Porer na malutkiej wyspie, która znajduje się prawie 4 mile od najbardziej wysuniętego krańca półwyspu Istria. Poza latarnią i domkiem latarnika są tylko skały i pomost. W Verudzie postanowiliśmy zrobić sobie jeden dzień odpoczynku od żeglugi (wiało mocno) i cały następny dzień lenimy się na i pod pokładem. Gramy w Monopol, czytamy wspólnie Księga Urwisów, potem dzieci wymyślają własne rozrywki a my popijamy czerwone wino, obserwując (a może podglądając) załogi na sąsiednich jachtach. To jest cudowne, że na tak małej powierzchni jesteśmy w stanie świetnie funkcjonować i nikt nikomu nie wchodzi w paradę. Kolejny dzień, który miał być naszym przedostatnim w Chorwacji przyniósł nam pozytywne doświadczenia w testowaniu naszej Sophi. Wypłynęliśmy rano z lekkim wiatrem z południa w stronę Novigradu. Po godzinie wiatr wzmógł się, co w sumie dobre, bo szybciej dopłyniemy, gdyby nie to, że również ze wzrostem siły zmienił kierunek na zachodni. Mało tutaj popularny I chyba mało lubiany, bo fala w ciągu kolejnej godziny wzrosła do 2 metrów. Byliśmy już na wysokości wysp Brioni, gdzie znajduje się rezerwat i nie bardzo jest, gdzie stanąć, gdy Sebastian podjął decyzję o powrocie do Verudy. Do Novigradu mieliśmy jeszcze 30 mil a płynięcie w takich warunkach do przyjemnych nie należało. Sophi spisywała się bardzo dzielnie. Czuliśmy jak godnie wznosi swoje 7 ton na górze fali, aby za chwilę spokojnie zanurzyć się w dolinie. Nawet przy zwrocie na wejściu do zatoki, gdy fale spiętrzone tam wypłycaniem generowały spory przybój udało nam się prawie bezboleśnie (dwie szklanki poszły) wpłynąć i zakotwiczyć na poprzednim miejscu. Przez pierwsze 2 godziny obserwowałam, jak jachty podejmowały próby wyjścia z Verudy. Część zawracała jeszcze na początku, inni wracali po zetknięciu się z pełnym morzem. Dopiero pod wieczór wiatr zelżał, ale rozbujane morze jeszcze długo w nocy rozbijało się o skały. Ruszyliśmy dopiero rano zahaczając o Novigrad (Aquapark), odprawiając się Umagu i przecinając z wiatrem 4-5B zatokę Triesteńską. Monfalcone powitało nas radośnie.