XII. Powrót BIMSI
OD NICEI, PRZEZ RODAN DO FOUCHECOURT 29.04 – 10.07.2010
To już naprawdę ostatnia część z rejsu BIMSI. 14 czerwca minęły dwa lata jak jesteśmy w podróży i chyba już czas wracać, chociaż nie powiem, żal nam… Ale mam nadzieję, że kolejne rejsy przed nami. Jako, że ten ostatni etap też był ciekawy pozwolę sobie podzielić się z Wami naszymi wrażeniami. Opuściliśmy nasz wygodny i sympatyczny port w St. Laurent du Var w ostatnich dniach kwietnia i wyruszyliśmy z pomyślnym wiatrem na zachód w stronę Marsylii. Za nami szybko zostaje Zatoka Aniołów (Baia des Anges), Płw. Antibes z niewiarygodnie wypasionymi willami rosyjskich milionerów, kolejno piękna Golfe Juan i Golfe Napoule. Na pierwszy nocleg łapiemy boję na fantastycznie zorganizowanym bojkowisku w Rada d’Agay niedaleko Frejus. Sezon jeszcze się nie rozpoczął, więc bojki są darmowe. W sezonie za jacht do 10 m pobierają opłatę około 10 euro/noc. Bojki są w trzech sektorach zatoki i jest ich około 200.
Dalej na zachód przepiękna zatoka Frejus ze miasteczkiem St. Raphael znanym z mieszczącego się w nim Kasyna i Muzeum Archeologicznego z Amforami wyłowionymi z Morza Śródziemnego. Mijamy przepiękną zatokę St. Tropez, aczkolwiek nie wchodzimy do niej, bo chcemy przeciąć zatokę a do St. Tropez trzeba by było odjechać 7- 8 mil na zachód. Mimo, że jeszcze przed sezonem, jachtów pojawia się coraz więcej. Prawda, dzisiaj piątek więc weekend. Dopływamy do wysp Heyres (jest ich trzy: Porquerolles, Port Cros i du Levant), mając nadzieję stanąć spokojnie w zatoce jednej z nich. Wybieramy Port de Cros ze świetnie osłoniętą zatoką. Już widzimy to miejsce gdzie rzucimy kotwicę i nagle w zasięgu wzroku ukazują się 2, 3, 5 jachtów, które z przeciwnej strony zmierzają w kierunku tej samej zatoki. Niestety płyną z wiatrem i na silnikach, więc nie mamy szans. Będą pierwsi.
Zatoka jest dość duża i jakoś udaje nam się „zmieścić”. Ekipa z tych pięciu jachtów jest czarterowa i dobrze bawią się całą noc, a o dużej wyobraźni (lub może jej braku) świadczył poranny widok. Wszystkie jachty trenowały manewry nocne i stanęły w tratwie na dwóch kotwicach, rzuconych z najbardziej zewnętrznych jachtów. Na szczęście woda gładka jak na jeziorze. Na wyspie znajduje się ciekawa twierdza Port Man z XVI w a cała wyspa jak i sąsiednia Porquerolle jest obsadzona z powodu pożaru w latach 90-tych roślinnością podzwrotnikową.
Wiatr od rufy zaczyna się wzmagać ale płynie się dobrze i szybko. Mimo długiego postoju na Lazurowym nie mamy choroby morskiej. Przed nocą komunikaty pogodowe są dość sprzeczne, więc postanawiamy dla bezpieczeństwa wpłynąć do portu Sanary sur Mer już za Toulonem. Porcik sympatyczny, kameralny ale i nie tani. Płacimy 18 euro/noc ale to już chyba cena z wyższego sezonu. Kolejne 35 mil i mamy na trawersie La Ciotat. Pierwotnie zamierzaliśmy dopłynąć do Marsylii albo przynajmniej do Cassis ale pogoda się popsuła, jest zimno, pada, burza więc zawracamy spod największego klifu nad Morzem Śródziemnym i wchodzimy do zatoki La Ciotat. Klif Cap Canaille ma 350 m wysokości i rozciąga się z niego wspaniały widok na Calanques (kalanki, czyli super chronione zatoczki), Cassis i oczywiście na morze. W La Ciotat stoimy bardzo bezpiecznie na kotwicy prawie przed samym wejściem do starego portu. Pada i jest wietrznie. Gdzie ta pogoda ze słonecznego południa Francji?
Prognozy na następne dni nieciekawe, silne wiatry, nawet do 7 B. Mała przerwa w dmuchaniu zapowiada się na jutrzejszy dzień, ale fala która nas łapie zaraz po wyjściu z zatoki zniechęca do żeglugi. Zawracamy więc na nasze kotwicowe miejsce. Po południu jednak się przejaśnia a fala obserwowana przez lornetkę wydaje się być mniejsza. Mamy więc do wyboru spróbować jeszcze raz popołudniu i wykonać 15 milowy skok do Marsylii albo wejść do portu i przeczekać kilka następnych dni w porcie. I tu pojawia się pewien problem, bo za trzy dni mamy umówione spotkanie w Porcie Martiquez na wyjmowanie BIMSI z wody i składanie masztu.
Hmmm… Z głębokich rozmyślań wyrywa nas kontrola francuskiej służby celnej, którzy po dobiciu do burty wchodzą na jacht, przeglądają wnętrze, dokumenty i pytają co mamy w dziesięciu 5-litrowych baniakach od wina znajdujących się na pokładzie. No cóż… teraz już tylko wodę. Służą nam one za dodatkowe zbiorniki a przy okazji z powodu ciemnego plastiku świetnie ogrzewają wodę do kąpieli. Żegnamy się miło i podnosimy kotwicę. Płyniemy! Fala już mniejsza, da się żeglować. Z ciekawością wyglądamy Calaneques, faktycznie są niesamowicie chronione, bardzo uważnie trzeba wyglądać wejścia do nich, bo w ogóle ich nie widać. Z morza widać tylko skały. Mijamy najbardziej znane Calanque de Port Miou, Calanque d’un Vau, Calanque de Morgiou i Calanque de Sormiou. Żaden Mistral tu nie trafi. Przed zatoką Marsylską mijamy łańcuch wysepek, przy których też można stanąć na kotwicy a przy samym cyplu przed zatoką omijamy dwie wyspy, chociaż autochtoni przepływają pomiędzy lądem a tymi wysepkami ale jest tam wąsko i skaliście.
Wchodzimy do portu Pointe Rouge na przedmieściach Marsylii, mając po lewej stronie Wyspy Friouli. Pierwotny plan to była kotwica przy jednej z wysp ale pogoda właśnie zaczyna się sprawdzać z prognozami i na ostatnim „lżejszym podmuchu” wpływamy do Mariny. Jest 21.00.
Następnego dnia rozwiewa się potężnie, ale to nie wszystko. Popołudniu w całe wybrzeże na południu Francji od Monaco po La Ciotat uderzają ogromne fale ze wschodu. Wiatr był NW, więc tego uderzenia praktycznie nikt nie przewidział. Dostało się ostro wszystkim portom, nie wspominając o jachtach, które stały na kotwicy w zatokach. W Monaco, St. Laurent, Antibes, Cannes średnio 40 % jachtów poczuło tą falę na tyle, że spowodowało uszkodzenia od powyrywanych knag, porwanych cum po pęknięte burty. Największych fal (ponad 6 metrowych) było tak naprawdę kilka ale nikt się ich nie spodziewał. Wystarczyło więc, aby straty były poważne. W zatokę La Ciotat fale uderzyły również i nawet port, w którym mieliśmy plan się schować przed wiatrem oberwał nieźle. Jednak Neptun nad nami czuwał, że wypłynęliśmy stamtąd dzień wcześniej. Zastanawiały nas tego dnia fale w Marsylii, na których ślizgali się surferzy a przy wietrze z NW nie powinno ich być w ogóle. A potem się dowiedzieliśmy…
Korzystając z tych nieprzychylnych dni na morzu zwiedzamy Marsylię aczkolwiek znów termin nas goni. Z prognozy wynika, że do południa będzie wiało do 4-5 B a potem od 6 B i więcej w Zatoce Lwiej. Decyzja – płyniemy skoro świt, najwyżej zawiniemy do Vieux Port w Marsylii. Trawersujemy go i jeszcze nie jest tak źle, zostało nam 10 mil do wejścia do portu w Golfe du Fos.
Wpływamy w zatokę de Fos, od portu dzieli nas 5 mil, gdy prognoza przyspiesza, jest dopiero 10.30 rano a już wieje spokojnie 6 B. Tzn nie jest spokojnie, bo po zmianie kursu za cyplem Cap Couronne wiatr mamy z dziobu. Fala niby nie jest za duża, ale wiatr przybiera na sile. Próbujemy jazdy na silniku i grocie ale postęp mamy praktycznie zerowy. Pozostaje więc tylko halsowanie również ze skrawkiem genui ze wspomaganiem silnika. W pewnej chwili zwątpiłam już czy nie pozostanie nam sztormowanie z wiatrem do Marsylii, na szczęście nasza BIMSI postanowiła się nie poddawać i dopłynąć do portu.
Przez te ostatnie kilka mil mijamy, walcząc z coraz silniejszym wiatrem kilkadziesiąt statków stojących na redzie zatoki de Fos. Wreszcie port! Stajemy w pierwszym, czyli Port de Buc. Uff, dobrze, że dzieci spokojnie podchodzą do ciężkich warunków i się nie denerwują tylko spokojnie oglądały bajkę, zmieniając co chwilę miejsce do przytrzymania się przy zmianie halsu.
07-10 maja poświęciliśmy na prace przy BIMSI w porcie Marritima na lądzie. Oczywiście Francja nie byłaby Francją jakby czegoś nie zapomnieli zarezerwować, np. zapisania usługi składania masztu. I zamiast go złożyć przed wyjęciem z wody, składali go nam już gdy staliśmy na lądzie. Trzy dni intensywnych prac, deszcz trochę psuł nam harmonogram w malowaniu ale w końcu udało się szczęśliwie położyć kilka warstwa podkładu i farby antyporostowej. I już ze złożonym masztem ruszamy dalej. Ostatnie chwile na morzu również niezbyt łaskawe, bo musimy przeciąć zatokę de Fos, aby wejść w główki kanału prowadzącego do portu St. Louis. Wiatr nie wielki ale za to jaka fala! A my bezwładnie bez masztu kiwamy się na niej jak bańka-wstańka. W porcie St. Louis poznajemy rodzinę na małym katamaranie, która dopiero co spłynęła Rodanem i przed nimi przygoda na Śródziemnym. Płyną z Anglii, w zasadzie to dopiero trzecia rodzina z małymi dziećmi, których poznajemy.
A przed nami Rodan pod prąd. Woda nie jest zbyt wysoka, więc mamy nadzieję, że i prąd nie będzie zbyt duży. Startujemy o 6.00 rano, jak tylko po raz pierwszy otwierają śluzę dla łódek turystycznych. Pierwszy odcinek do Arles – 40 km. Na początku nie jest źle, płyniemy nawet z prędkością 2,5-3 węzły, ale mniej więcej w połowie drogi prąd się zwiększa i nasza prędkość na prawie pełnej mocy silnika spada do jednego węzła! Na dodatek niebo zasnuwa się czarnymi chmurami, błyska się i grzmi, widoczność spada do 10 m a weszliśmy właśnie w najwęższy dzisiaj odcinek oznaczony bojami i cieszymy się, jak możemy zobaczyć chociażby jedną boję przed nami. Kapryśna ta Dolina Rodanu :-). Po 10 godzinach „jazdy” docieramy do Arles, pomost Halte Fluviale VNF-u już nie istnieje, więc stajemy przy niewielkim pomoście z łódkami rybackimi, otwarto-pokładowymi. Są małe ale i my niewielcy, więc stajemy do jednej z nich longsidem.
Sprawdzamy na stronie internetowej poziom wody na Rodanie i okazuje się, że akurat zaczyna wzrastać. Ale tylko trochę, przed nami najtrudniejszy jak mówią lokalni rybacy odcinek z Arles do Tarascon. Duże zwężenie i bardzo silny prąd. Nie mylą się. Dodajemy sobie mocy drugim silnikiem – przyczepnym. I jakoś się przedzieramy przez prądy i dodatkowo wiry pod mostami. Chwilami naprawdę ciężko utrzymać sterowność. Ale mamy już Avignion. Kolejne kilka dni pogoda nam nie sprzyja, bo rozwiewa się słynny Mistral. Pod prąd i pod wiatr posuwamy się bardzo powoli. Ruszamy wcześnie rano o 05.00 i płyniemy tylko do 10-11.00, bo wtedy wiatr jest niewielki a i prąd jeszcze nie osiąga pełnej mocy ponieważ dopiero o tej porze elektrownie wodne ruszają pełną parą-wodą. Stajemy więc na całe dnie i noce przy pomostach przed śluzami. Panowie śluzowi na Rodanie widząc małą żaglówkę są dla nas mili i łaskawi :-). Motorówkom nie pozwalają stawać dłużej niż czas oczekiwania na śluzowanie. Portów na Rodanie jest kilka ale większość niestety nie dla nas – mamy za duże zanurzenie. Odwiedzamy tylko jeden w Valence, gdzie na wejściu gwarantują 2,20 m, ale prąd jest za to bardzo silny. Sam port jest świetnie zorganizowany, duży plac przeznaczony na remonty, nowe zaplecze sanitarne, stoły piknikowe do miasteczka i sklepów niedaleko. Płacimy za te luksusy 17 euro/noc.
Po 10 dniach wpływamy w Lyonie na Saonę. Udało się, najcięższy kawałek za nami, a spłynąć do morza dwa lata temu było tak łatwo :-). W Lyonie próbujemy kupić francuską Vignietę na drogi wodne ale jest niedziela, w poniedziałek święto więc odpływamy w dalszą drogę. Po odbiciu od miejskiej kei jesteśmy jeszcze świadkami niesamowitego sukcesu wędkarskiego. Wędkarz na niewielkiej motorowce po 30 min walki wyciąga na łódkę dwu metrowego suma! Ogon i łeb wystają mu po obu stronach burty. Niesamowite. Wszyscy obserwatorzy z brzegu biją mu brawo.
Na Saonie stajemy pierwszego dnia w Jassans-Rotiers, gdzie dopłynęliśmy dopiero na 19.00. Płyniemy tak daleko ponieważ wcześniej jakikolwiek postój był niemożliwy ze względu na szalejących ludzi na motorówkach w ślizgu. Fale jakie robili groziły wrzuceniem nas na pomost, więc nie pozostało nam nic innego jak płynąć dopóki oni nie przestaną pływać. Saona jest przepiękną rzeką, prąd jest już dużo łagodniejszy, więc naprawdę można tu mówić o przyjemnej żegludze. Niestety na silniku. Rano mijamy żaglówkę płynącą w dół i ku naszemu ogromnemu zaskoczeniu ma ona polską banderę! Zawracamy i zatrzymujemy się razem jeszcze raz w Jassans-Rotiers. Załogę stanowili Polacy z Jacht Klubu Polskiego w Londynie. Spędziliśmy razem cały dzień, wieczorem grillując i snując morskie opowieści. Tak naprawdę to był to pierwszy jacht pod polską banderą spotkany w całej naszej podróży. Trochę smutne. Wierzę, że na pewno trochę ich pływa ale niestety na tyle mało, że ciężko się spotkać.
Na “Saonie” płyniemy naszymi poprzednimi śladami, starając się stawać w znanych miejscach, jak : Tournous, Gergy, St. Jean de Losne, Auxonne.
Po drodze podejmujemy decyzję o zatrzymaniu się na 381 km Saony (jest to już Petite Saona) w porcie Fouchecourt. Pracują i mieszkają tu nasi znajomi Szwajcarzy, z których zaproszenia korzystamy i wstawiamy BIMSI do portu.
I ….. tu się kończy na razie nasza trasa. Postanowiliśmy zostawić BIMSI na rok w Fouchecourt. Miejsce jest idealne do podjęcia podróży w obie strony, tydzień czasu wystarczy, aby spłynąć z powrotem na Morze Śródziemne (z prądem jest o wiele szybciej) lub 3 tygodnie, aby dopłynąć na Bałtyk. A my wracamy do Polski.