XI. Zima na Cote d’Azur
ZIMOWANIE WE FRANCJI 01.10.2009 – 31.03.2010
Mam wrażenie, że czas w cieplejszym klimacie śródziemnomorskim upływa szybciej niż gdzie indziej. Ledwo przypłynęliśmy do Portu St Laurent du Var 1 października, okazuje się, że jest 30 marzec, kończy się niski sezon i może należałoby pomyśleć o powrocie?
Nasza BIMSI jeszcze nie trafiła na nowego właściciela więc w związku z rozpoczęciem sezonu żeglarskiego na Śródziemnym postanowiliśmy jeszcze zostać troszeczkę i spróbować jeszcze przez miesiąc kwiecień wystawiać ją tutaj i w Polsce na sprzedaż.
Prawie pół roku na Lazurowym Wybrzeżu – fantastyczne, chociaż pod względem klimatycznym dużo chłodniej niż w zeszłym roku w Hiszpanii. Wszyscy rodowici południowcy z Francji twierdzą, że takiej zimy nie było tutaj od 40 lat. I akurat musieliśmy na nią trafić. Nie było jednak tak źle, październik to jeszcze było lato, listopad ciepła jesień a w grudniu temperatura nie spadała poniżej 10 stopni w dzień i to też rzadko. Styczeń przyniósł trochę wiatrów i sztormów, w lutym popadało, raz nawet pośnieżyło w marcu zaś zakwitły mimozy i magnolie i wiosna już jest.
Ale najpierw kilka słów o tym jak tu jest. Port St. Laurent du Var jest następnym portem za Niceą na zachód. Lotnisko nicejskie znajduje się 3 km od portu, więc odbieraliśmy wszystkich przylatujących gości na piechotę. Saint Laurent du Var jest jednym w ciągu nadmorskich miasteczek w rejonie Prowansja-Alpy-Lazurowe Wybrzeże. Od Monaco zaczynając, poprzez Niceę, Antibes rozciąga się linia francuskiego Lazurowego Wybrzeża aż do Cannes. Najbardziej ekskluzywny rejon, nazywany przez autochtonów szóstką (wszystkie miasta rejonu mają kod pocztowy zaczynający się od 06….).
No, ale jak tu jest: słonecznie, bogato, bardzo czysto, mocno turystycznie, chociaż w sezonie zimowym da się wytrzymać. Najliczniejsze grupy obcokrajowców, którzy upatrzyli sobie to miejsce na mieszkanie i prowadzenie interesów to: Rosjanie, Włosi i Polacy.
Naszych rodaków spotykaliśmy bardzo często, właściwie już pierwszego dnia w Beaulieu natknęliśmy się na kilku młodych mężczyzn, pracujących w stoczniach portowych jako podwykonawcy z Polski. To oni pierwsi opowiedzieli nam o słynnym Polaku, który pracuje w stoczni Monaco-Marine w St. Laurent du Var. Tak, to prawda Eugena znali z branży prawie wszyscy w St. Laurent. Po zainstalowaniu się w porcie poszliśmy i my również się z nim zapoznać. Znaleźliśmy go na jego jachcie w czasie przerwy na lunch. Pan Gienek, bo tak brzmi polska wersja Eugena, okazał się niesamowicie miłym, uczynnym i sympatycznym człowiekiem. Jego historia, którą poznawaliśmy w czasie kolejnych spotkań u nas na pokładzie pokazała po raz kolejny jak barwni są ludzie na świecie, którzy nie boją się nowych wyzwań, krajów i języka. Eugene mówił świetnie po francusku. Z żoną – Panią Czesią sami mieszkali kilka lat na jachcie, zanim kupili własne mieszkanie tu na wybrzeżu. Po więcej szczegółów trzeba samemu tu przypłynąć i posłuchać …:-).
W pierwszych dniach pobytu złapał nas mailem, a potem na skypie Marek z Monaco. Razem z żoną Dorotą czytali nasze relacje na tej stronie (tak, tak i w niektórych księstwach serwis Don Jorge’a jest popularny) i odezwali się do nas. Na początku co prawda mieliśmy skrytą nadzieję, że może przyjeżdżają w celu obejrzenia naszego jachtu, aby go kupić ale szybko ta znajomość okazała się tak fantastyczna, że szkoda by było jakby się skończyła na kupnie jachtu a my byśmy musieli wracać w październiku do Polski. Więc nie żałowaliśmy :-). Dzięki Maćkowi, ich synowi, Sebastian miał możliwość popracowania przez kilka miesięcy na 45-metrowym, luksusowym jachcie motorowym w Monaco. Dzięki za to Maćku!
Nie mogę też nie wspomnieć o Malice i jej rodzinie. Poznaliśmy ich na placu zabaw (bo gdzieżby indziej zawiera się najlepsze znajomości ? ) i fluidy międzyludzkie zadziałały, przez kolejne trzy miesiące spotykaliśmy się kilka razy w tygodniu. Rodzice Maliki – Mariusz i Kristina i jej malutka siostra Maja mieszkali w Cagnes sur Mer (następna miejscowość za St. Laurent du Var) w starej francuskiej willi. Mariusz jest pilotem – kapitanem na pokładzie transportowego samolotu, który z ramienia bardzo znanej firmy przewozowej kursował w tym czasie pomiędzy Niceą a Marsylią a Kristina z wykształcenia polonistka, urodzona w Kirgistanie chwilowo przebywała na urlopie wychowawczym i tym samym cała rodzina miała okazję być razem, może trochę na walizkach pomiędzy Francją, Norwegią, Kirgistanem a Polską. Nasze dzieci od razu stworzyły zgraną drużynę z 5-letnią Maliką i równie zgraną opozycję w stosunku do 1,5 rocznej Mai, która wszędzie za nimi dreptała.
W czasie tutejszej jesieni i zimy wypływaliśmy kilkakrotnie pożeglować, bo mimo wszystko zdarzały się fantastyczne warunki. Temperatury wody nie spadała poniżej 14 stopni, więc i kąpiących przez cały sezon nie brakowało. Ale przeważnie byli to jednak zaprawieni tubylcy w wieku min. 60 lat.
My pływaliśmy po przepięknej Zatoce Baia des Anges, do Antibes i z drugiej strony wokół przylądka St. Jean Cap Ferrat. Ale bywały też tygodnie, gdzie sztormy zaczynające się w Zatoce Lwiej rozpędzały się aż pod Baleary i uderzały potem z całą swoją siłą 10-12 B w Korsykę i Sardynię. Przy okazji i nam się dostawało, co prawda silny wiatr rzadko tu docierał ale rozkołysane morze potrafi siać zniszczenia wszędzie.
Pierwszy taki sztorm zdarzył się na początku listopada, gdzie byliśmy świadkiem niszczącej siły fal w zatoce Villefranche. Historia jest ciekawa, więc ją przytoczę. We wrześniu na kotwicy kołysał się koło nas przepiękny 13 metrowy jacht o wdzięcznej nazwie „Lady Nina”. Opalając się w kokpicie podziwialiśmy jego piękną linię, lekko zazdroszcząc właścicielom. W listopadzie podczas sztormu Sebastian przejeżdżając rowerem w Villefranche widział ten piękny jacht leżący na lewej burcie, opartej na betonowym falochronie. Fale uderzały w niego bezlitośnie a Lady Nina podrywana każdą z nich powiększała swoje „rany”. Z brzegu nie widać było większych uszkodzeń, takielunek wciąż trwał na miejscu. Po kilku dniach dowiedzieliśmy się, że właścicieli nie było wtedy na jachcie i akcję ratunkową zorganizowano jak już morze się wygładziło. Popłynęła po niego wyspecjalizowana jednostka, nurkowie napełnili powietrzem specjalne pływaki, które miały unieść jacht na tyle, aby uszkodzenia lewej burty znalazły się ponad poziomem wody. Miało to pozwolić na bezpieczne doholowanie jachtu do stoczni przy Porcie St. Laurent du Var. Coś tam jednak nie wyszło z obliczeniami i Lady Nina szybciutko zatonęła. Akcja ratunkowa weszła więc w kolejną fazę, wydobycia jachtu z dna. Pogorszyło to niestety jej stan, bo jak przedtem była tylko uszkodzona i lekko zmoczona w środku, to teraz zalane było już wszystko. Udało się im ją wyłowić, podłożyć więcej pływaków i doholować do stoczni. W takim stanie zobaczyliśmy ją po raz kolejny. Dalej zachowała całą swoją linię, prawa burta nietknięta, dziób i rufa , cała, „jedynie” w lewej burcie widniała duża dziura, tak mniej więcej 1,5 m/1 m. Jacht stał miesiąc czekając na „wyrok”, bo właściciele czekali na wycenę szkód, kwoty ubezpieczenia i wycenę ze stoczni ewentualnej naprawy. Przy okazji dodam, że francuscy ubezpieczyciele (nie wiem może inni też) nie są łaskawi w przypadkach jeżeli jacht się zerwał z kotwicy, wylądował na brzegu i nie było w nim nikogo. Znaczy to tyle, że jacht był bez opieki w miejscu nie strzeżonym, więc ryzyko wypadku przechodzi w takiej sytuacji z ubezpieczyciela na właściciela jachtu. Ileś tam euro uda się odzyskać, ale do pełnej kwoty ubezpieczenia jest daleko. Naprawa została wyceniona na 100 000 euro przez stocznię, z decyzji właścicieli wnioskuję, że z ubezpieczenia dostali dużo mniej, bo zdecydowali się jacht oddać do kasacji. Straszne, prawda? Stała tam, taka piękna i dumna Lady Nina z wyrokiem ostatecznym. Nie ukrywam, że bardzo nam się ona podobała. Przez Pana Gienka w stoczni dowiedzieliśmy się, że można ją odkupić. Takie jachty tak naprawdę przed kasacją chodziły za bezcen, bo cała decyzja leżała w rekach człowieka, który się taką kasacja zajmował. Twierdził on jednak, że likwidację ubezpieczalnia wyceniła na 8 000 euro a on znalazł już też klienta na takielunek za kolejne 7 000 euro. Może jednak sprzedać całość za 15 000 euro. Mało – Dużo? Niby mało, bo takie jachty warte są ok 200 000 euro! I nie mówimy tu o nowych jednostkach. Dla nas jednak dużo. Postała więc w stoczni kolejne dwa miesiące aż specjalista od kasacji się nią zajął. Żal było patrzeć jak każdego dnia jej ubywało aż….. zniknęła w wielkim kontenerze w kawałkach nie większych niż metr na metr. Dobrze, że nie wszystkie jachty lądujące na brzegu tak kończą ….
Lazurowe Wybrzeże w przeciwieństwie do Altei, było miejscem gdzie cały czas coś się działo. Miasteczka były położone koło siebie, każde miało swój program artystyczno-kulturalny, z którego można było korzystać. Imprezy takie jak Fete de la Chatagne czyli Święto Kasztana, spektakle dla dzieci w teatrze, Karnawał w Nicei, Święto Cytrusów w Menton, czy otwarcie sezonu na Hippodromie Cote d’Azur nie pozwalały na nudę nawet zimą. Fantastyczna komunikacja w całym rejonie, wszędzie można było dojechać na bilet za jedno euro! Cóż za wspaniały wynalazek i nie było istotne, czy jedzie się 5 km do centrum Nicei, czy 35 do Cannes. Dzieci do lat 5 nie płaciły w ogóle. Rewelacyjna sprawa, zwłaszcza przy rzeszach turystów, dla których taki system jest wielkim uproszczeniem. Razem z naszymi gośćmi, którzy przylecieli i przyjechali nas odwiedzić, mieliśmy okazję zwiedzić całe wybrzeże.
Kilka słów o portach, które są w okolicy. Co do ich ilości, można być pewnym, że jest to jedno z bardziej zagęszczonych pod tym względem wybrzeży Europy. Prawie każda miejscowość posiada swój port, czasami nawet dwa. Większość ich jest bardzo zatłoczona i na pytanie telefoniczne, czy mają jakieś miejsca na sezon zimowy przeważnie słyszeliśmy odpowiedź – nie. Sytuacja zmienia się trochę, jak przyjdzie się na miejsce, bądź przypłynie do portu osobiście, tzn porty są dalej zatłoczone ale jakieś miejsce na kilka miesięcy przeważnie można wtedy znaleźć. Przekonaliśmy się o tym w kilku portach, gdzie byliśmy osobiście a wcześniej dzwoniliśmy. Zawsze jakieś miejsce się znajdowało. Wysyłanie maila, to już całkowicie strata czasu. Ceny w portach mniej wypasionych powiedzmy w kategorii max. Charge Band 3, oscylowały ok 200 euro za miesiąc (w okresie październik-marzec). W cenie elektryczność, woda na kei, prysznice, toalety. Internet płatny dodatkowo.
W Saint Laurent du Var znaleźliśmy miejsce za cenę mniej niż 200 euro i tu zostaliśmy na kilka miesięcy. Przy porcie znajduje się stocznia Monaco-Marine, gdzie można dokonać napraw, remontów ale opłaty za to są bardzo wysokie. Prace niezbędne wykonaliśmy więc sami, takie jak malowanie pokładu, czyszczenie burt, konserwację sprzętu niezbędną do dalszej żeglugi. Na wyciąganie łódki, mycie i malowanie dna zdecydowanie polecamy miejsca mniej ekskluzywne, czyli bliżej Doliny Rodanu, np. Port a Sec Marritima w Martiques, gdzie za te same usługi płaci się 1/3 „lazurowej” ceny. Tam też zamierzamy wylądować jak nie sprzedamy BIMSI, aby poprawić jej „ślizg” po wodach słodkich, zwłaszcza pod prąd Rodanem.