Adriatyk tropem delfinów, wraków i rezydencji Tito.

Po majowej wizycie na Sophi w Monfalcone wydawało mi się, że rejs wakacyjny w 2016 r zaczniemy dość szybko, bo nie będzie zbyt wielu rzeczy do zrobienia. O naiwności, Sebastian szybko zweryfikował moje plany wyciągając długą listę rzeczy niezbędnych do zrobienia przed wypłynięciem. I bynajmniej nie chodziło tu tylko o standardowy klar żagli. Gdy po 4 dniach prac pokładowych Sophi została zwodowana, maszt ponownie założony, (robiliśmy nową podstawę pod niego) zepsuła się pogoda. Prognozy na kolejne 2 dni były bardzo wietrzne, Bora pokazywała swoje możliwości. Basen na szczęście dalej był czynny i dzieci skwapliwie z niego korzystały i robiły wyprawy po kanale na pontonie. Powoli wszystkim nam jednak udzieliło się nerwowe oczekiwanie na okienko pogodowe, aby rozpocząć rejs. Nasz dobry znajomy z mariny Gabrielle d’Alonzo (prywatnie kompozytor) zachęcił nas do zwiedzenia pobliskiego miasteczka Cividale del Friuli. Droga z Monfalcone, mimo iż było to ponad 40 km zajęła nam około godziny, gdyż delektowaliśmy się trasą wśród soczyście zielonych winnic. Samochód zostawiliśmy jeszcze przed miasteczkiem i udaliśmy się w stronę centrum. Bogaty opis historii i zabytków oraz to, że wpisane jest na listę UNESCO zaintrygowało nas i zanurzyliśmy się w ten pełen historii klimat. Miasteczko zbudował Juliusz Cezar w 52 r. p.n.e. i nazwał Forum Julii. Przez tysiąclecia pełniło wiele funkcji, ale najsłynniejsze to założenie tutaj przez Lombardczyków jednej ze swoich pierwszych stolic oraz przeniesienie centrum religijnego autorytetu z Akwilei. Włóczyliśmy się dobrych kilka godzin podziwiając średniowieczne uliczki, zaułki, zejścia do rzeki Natisone, Katedrę oraz najważniejszy element miasteczka: Ponte del Diavolo, czyli most diabła. Według legendy środkową podporę położyła sama matka diabła i do tej pory można podziwiać jej niecodzienny kształt. Rzeka Natisone miała cudowny lazurowy kolor, mnóstwo wysepek, bezpiecznych miejsc do kąpieli i na pikniki. Jako że tu akurat nie wiało skorzystaliśmy z okazji i wykąpaliśmy się w rzece.

Zadzwoniliśmy z Cividale zapytać załogę Rogatej Duszy jak się przedstawia sytuacja pogodowa bliżej morza i okazało się, że się poprawia i następnego dnia ma być już spokojniej. Nie chcieliśmy tak długo czekać i jeszcze tego samego wieczoru korzystając z wysokiej wody wypłynęliśmy do pobliskiej Sistiany. Poprzedni właściciel naszej Sophi pozwolił nam zaparkować na jedną noc na jego miejscu, gdyż oni już wypłynęli na wakacje. W połowie lipca wieczory jeszcze są długo jasne, więc skorzystaliśmy z okazji i poszliśmy zwiedzić jedno z ciekawszych osiedli – wiosek, jakie miałam okazję widzieć. Porto Piccolo https://www.portopiccolosistiana.it/en/ . To właściwie zespół apartamentów, restauracji, sklepów, niewielkich marin. Całość mieści się na skale, a właściwie na jej zboczu, ulokowane piętrowo. Trochę takie mini włoskie Monako, ale z klimatem włoskiego „borgo”.

Raniutko zanim odbiliśmy od nabrzeża w Sistianie, zdążyłam jeszcze kupić 3 kg świeżutkich muli z kutra, który właśnie zawinął do portu. Będzie kolacja. Przez Zatokę Triesteńską przepłynęliśmy szybko, znowu trochę wspomagając się silnikiem, żeby zmniejszyć pierwsze nie komfortowe odczucia na rozkołysie. Przystanek w Umagu, ale tym razem fale nie pozwalają na nurkowanie, bo są spore i z hukiem rozbijają się falochron. Postanowiłam więc zrekompensować dzieciom zawód spowodowany brakiem kąpieli pyszną kolację z muli. Przyrządzone, podane i… widzę skrzywienie na ich twarzach. Mamo! Sama sól! O cholerka, mule przez cały dzień leżały w wiadrze ze słoną wodą (kilkakrotnie wymienianą, żeby im było chłodno) i potem nawet ich nie przepłukałam. No fatal słone, ale tyle ich, że szkoda wyrzucić. Zapiliśmy wodą z winem (dzieci tylko wodą) i jakoś nerki nam nie stanęły 😊.

Omijamy Novigrad, planujemy aquapark na powrocie, a teraz już nam się chce na wyspy. Kurs na Unije. Wspominam je z nostalgią z poprzedniego rejsu. Najpierw jednak Veruda – ostatni przyczółek na Istrii dla nas. Tym razem zmieniliśmy trasę i zamiast opływać wyspy Brioni całkiem od strony morza, popłynęliśmy wąską cieśniną pomiędzy nimi a lądem. Archipelag Wysp Briońskich składa się z 2 dużych wysp dotkniętych cywilizacją i 12 malutkich, które właściwie są skałami wystającymi z morza. Historia wysp Brionii (zwanych też wyspami Tito) jest intrygująca, gdyż już w 1983 r zostały one przekształcone na luksusowy kurort przez Austriaka, który kupił wyspy i chciał na nich zrobić drugie Monte Carlo. Po dwóch wojnach, które nie oszczędzały tego regionu wyspy straciły całkowicie swoje znaczenie. Dopiero 2 lata po II wojnie światowej Prezydent Josip Broz-Tito zainteresował się nimi i postanowił stworzyć tam swoją rezydencję. Wypoczywał tam, ale równocześnie z wysp uczynił miejsce spotkań politycznych, zarówno na gruncie państwowym jak i zagranicznym. Jego polityczni przyjaciele z zagranicy odwiedzając go przywozili mu w prezencie egzotyczne zwierzęta, dla których zostało utworzone Zoo. Mając wyspy na trawersie wypatrywaliśmy egzotycznych zwierząt, gdyż wg niektórych źródeł i żeglarzy czasem można zobaczyć na brzegu przedstawicieli gatunków, nie pasujących do tej strefy klimatycznej. Na wyspie znajduje się również letnia Rezydencja, aktualnego Prezydenta Chorwacji. Część wyspy jest wykorzystana jako miejsce rekreacji dla turystów, ilość osób jednak w danym okresie jest ograniczana, aby nie było tłumów. Za wejście na wyspę należy zapłacić i nie wiem, czy jednym z warunków nie było opłacenie również jednego noclegu. Całość oglądana z brzegu sprawia wrażenia ekskluzywnego kurortu, otoczonego atmosferą tajemniczości minionych czasów.

W cieśninie pomiędzy wyspami pływa sporo ludzi na padelach, rowerach wodnych, skuterach. Nasze zainteresowanie wzbudził młody mężczyzna, który próbował przepłynąć z plaży na brzegu Istrii na wyspę na padelu. Sam mężczyzna nie był w sumie niczym dziwnym, ale na dziobie padela siedziało kilkuletnie dziecko bez kamizelki i nakrycia głowy. Temperatura była już powyżej 30 stopni, morze falowało dość mocno i cała wyprawa wydawała się być dość karkołomnym i niebezpiecznym przedsięwzięciem. Na szczęście nie tylko nam się tak wydawało, gdyż po chwili podpłynęła do niego motorówka straży przybrzeżnej i zawróciła go z drogi, oferując holowanie. Najbardziej zmroziła mnie opcja dziecka bez czapki w prażącym słońcu i brak kamizelki na mocno rozkołysanym morzu.

Zmęczeni upałem z ulgą wpłynęliśmy do Verudy (zatoki koło Puli, prawie na końcu półwyspu Istria) i rzuciliśmy kotwicę. Sąsiad pod szwajcarską banderą skrzywił się lekko i pomachał nam ręką, jakby odganiając nas od swojego otoczenia. Zwyczajowo nie stajemy nikomu „na głowie” i raczej jak zauważyłam my mamy schizę, aby stawać w dużej odległości od innych, aby nie mieć problemów potem z nadmiernym pilnowaniem. Odmachałam mu uspokajająco, że mamy sytuację pod kontrolą. Kąpiel zakończyliśmy już po zachodzie słońca i wycierając się ręcznikami śmialiśmy się, że szwajcarzy na pewno nastawili zegarki, aby równo co godzinę sprawdzać odległość między jachtami. Wieczór spędziliśmy grając w Uno przy blasku niesamowitego księżyca w pełni. Nazajutrz wzięliśmy kurs na Unije. Po porannej kąpieli, zaparzyłam kawę i wypłynęliśmy z zatoki.  Morze bajecznie gładkie, co jednak skutkowało włączeniem silnika. Czasem jednak jestem w stanie oddać ciszę w zamian za brak męczącego rozkołysu. Przedpołudnie wykorzystałam na sprzątanie Sophi, bo i jej się należy porządek od czasu do czasu. Obiad na falach złożony z placków ziemniaczano-bakłażanowych, a po obiadku urządzamy czytanie Muminków. Uwielbiam tą serię mimo wieku. Na Unijach jesteśmy po 17.00, wskakujemy na kąpiel do morza, Ida nurkując robi pierwsze zdjęcia podwodnym aparatem.

Kolejnym przystankiem na tegorocznym rejsie jest Ilovik. W poprzednim roku zwiedziliśmy dość dobrze Unije, więc postanawiamy przekierować energię na inne wyspy. Po kolejnej porcji nurkowania podnosimy kotwicę, wzbogaceni o kilka skorup jeżowców. Podnosimy kotwicę i Włóczykij z Muminków dołącza do nas w historii o Komecie nad doliną Muminków. Na cześć Włóczykija, jego imieniem został ochrzczony nasz samoster. Ilovik jest niewielką wysepką (5 km2) położoną w pobliżu wyspy Veli Losijn, skąd 200 lat temu przybyli jego pierwsi mieszkańcy. Na wyspie jest tylko jedno miasteczko o tej samej nazwie, które poza sezonem zamieszkuje zaledwie 145 osób. Wyspa jest zielona, przez często nazywana wyspa kwiatów, posiada niewielki porcik, a przed nim bojki osłonięte malutką wysepką Św. Petar. Jako że dopłynięcie do Ilovika zajęło nam kilka godzin i morze było spokojne to urządziliśmy sobie ciąganie na kółku ratunkowym za jachtem. W kamizelkach, na długiej cumie wypuszczamy szaleńców zza burtę. Igor przepuścił Idę przodem, nie wiadomo z uprzejmości, czy lekkiego lęku przed nieznanym. W efekcie zwalił to na niechęć zakładania kamizelki. Wyłożył przy tym niesamowitą teorię wiązania się do koła, pływania bez kamizelki itd. Argumenty nie do odparcia. Po co komu teorie, jeśli dysponuje się mocami nadprzyrodzonymi, które wyciągną Cię z każdej opresji. Westchnęliśmy z Sebastianem ze spokojem, czasu potrzeba jeszcze czasu, żeby młodzież zrozumiała co i jak. Przy wskoczeniu do wody jednak nie sama kamizelka okazała się problemem, ale za ciasny pas między nogami, który groził rozdarciem kroku a w finale wykrwawieniem się. Westchnęliśmy po raz kolejny. Problem samej kamizelki zszedł na dalszy plan przyćmiony nowym dylematem.

Michał z Małgosią z jachtu ATON IV mocno zachęcali nasz już w zeszłym roku do podjęcia nurkowania na ich ulubionej wyspie Premudzie. Długa jak wąż (10 km na 1 km szerokości) wyspa jest najbardziej wysuniętą na zachód ziemią zadarską. Trasa z Ilovika zajęła nam chwilę i już po południu zostawiliśmy łódkę w kanale pomiędzy główną wyspą a wystającym klifem Masarine. Klif, a właściwie podwodny klif znajduje się naprzeciwko portu o tej samej nazwie.  Podpłynęliśmy tam pontonem, aby znaleźć dogodne miejsce do nurkowania. Skały na wyspie są bardzo ostre, jakby wyrzeźbione dłutem. Mimo butów do nurkowania chodzi się po nich bardzo ciężko, a przede wszystkim niebezpieczne są odległości, które trzeba przeskakiwać, aby dostać się na drugą stronę, gdzie jest zejście do głębokiej wody. Tam ostrożnie zanurzamy się wybierając miejsce z najmniejszym przybojem, żeby nie zostać zrzuconym przez fale na skały. Pod wodą otwiera się dla nas inny świat. Podmorski. Tajemniczy. Trochę spowolniony, mroczny poprzez słabiej docierające słońce pod powierzchnię wody. Głęboki kanion ze stromą ścianą sięga daleko, daleko w otchłań morza. Przepływają obok nas kolorowe ryby a pod nami głębokość ponad 40 metrów i porośnięte glonami i roślinami skały. Mimo skąpego światła i masek, które zniekształcają rzeczywistość napawaliśmy się podwodnym światem, który pokazał nam się w całej swojej okazałości. Przepiękne doznanie. Głodni (bo woda wyciąga) wróciliśmy na obiad wg włoskiej receptury. Wersja A: naleśniki z mąką kukurydzianą nadziewane farszem z melanzany (okrągły bakłażan z białym, mięsistym środkiem), cebuli i cukinii oraz wersja B: farsz ricotta z dżemem malinowym. Po obiedzie czas na rekonesans lądowy. Ponton przemieszczamy się na Premudę. Przybijamy do brzegu, zaczepiając linę w malutkim porcie, w którym trzymają łódki mieszkańcy tej niewielkiej wyspy. Przy porcie jest sklep-market i niewielka knajpka w stylu wyspiarsko-chorwackim, czyli stoliki na zewnątrz przykryte ceratą w kratkę, zaplecze, gdzie można zamówić aromatyczne dania z owoców morza i lokalnych dojrzałych warzyw, jak bakłażany, cukinie, pomidory. Chorwaci potrafią wyczarować cuda z takich prostych składników, dodając aromatyczne zioła z ogródka, dojrzały czosnek i odrobinę wina. Zaraz obok restauracji znajduje się mały cmentarz, położony praktycznie nad samą wodą. Tak zwane centrum wyspy znajduje się na górce, na którą trzeba się wspiąć na nogach, gdyż to kolejna wyspa bez rejestrowanego transportu kołowego.  Istnieją rowery, skutery i nawet kilka małych samochodów bez tablic, które już dawno nie opuściły wyspy. Przed „wspinaczką” kupujemy w markecie chorwackie piwo Ozujsko i lody. Droga prowadzi pod ostrym kątem w górę, mijamy domy, niektóre wykończone, zadbane, niektóre w totalnej ruinie, z wyglądu opuszczone. Zachwycam się drzewkami oliwnymi, figowcami, które są bardzo tutaj popularne, krzewami winogron, które pokrywają ściany domostw, kraty pergoli i wszystkie możliwe płoty. Na szczycie znajduje się kościół i ambulatorium czynne tylko w środy od 07.30-09.30. Niesamowite, że jest to wystarczające. Mieszkańców jednak tu jest niewielu (ok.80), więcej letników. Jest też i stara szkoła, gdzie dzieci spotykają się na grę w piłkę, przypuszczam, że jednak tylko latem. Wspięliśmy się jeszcze kawałek, skąd rozpościera się widok na drugą stronę wyspy. Widzimy wyspę Silba i ląd chorwacki. Zajmujemy ławeczkę, stojącą w najpiękniejszym miejscu widokowym. Mija nas mocno wiekowa babinka i od razu przypomina mi się moja prababcia Pecia, która ostatnie lata swojego życia raczej nie wychodziła poza swoje parterowe mieszkanko. Jesienie były mokre i nieprzyjemne, zimy niebezpieczne, bo ślisko, wiosnę i lato obserwowała z perspektywy balkonu. Zobaczyłam ją na takiej wyspie dożywającej starości. Klimat idealny przez cały rok, niewiele opadów, nigdy nie ma śniegu, wyjście ze swojego domku na ławeczkę, aby odetchnąć świeżą, morską bryzą nie stanowi problemu. Zdrowe świeże jedzenie, oczywiście opieka drugiej osoby byłaby potrzebna zarówno tu jak i tam, ale może tu byłoby pogodniej, weselej. Ona zapewne nigdy nie wyobrażała sobie takiego miejsca do życia, ale ja widziałam ją tu w mojej wizji. Wracamy, goniąc za piłką z górki, Ida bawi się z nami w rozdawanie znalezionych „prezentów” (kamyki, patyki, itp.) Pośpiewujemy sobie piosenkę „Jest pięknie, najlepszy czas i miejsce”. Bo pięknie jest 😊.

Kolejnego dnia ciepła, morska bryza zabiera nas na wyspę Molat. Po drodze jest tak sobie bujająco, udaje mi się znaleźć chwilę na przygotowanie i podanie obiadu z ciecierzycy w dwóch wersjach: dla dzieci z kiełbaską z sosem pomidorowym, dla nas z tuńczykiem i warzywami w oliwie. Stajemy od razu w zatoce przed Pekarnią, która najbardziej nam się w zeszłym roku spodobała na Molacie. Nurkujemy wszyscy sprawdzić położenie kotwicy. Jest ok. Cykady otaczają nas swoim dźwiękiem z pobliskich brzegów. Powietrze cudownie upalne, ale jednocześnie lekki wiatr nie pozwala cierpieć z nadmiaru słońca. Dmuchana orka ląduje w wodzie, a na niej Ida. Kąpiele, nurkowanie zajmują nam czas aż do wieczora. Zmęczeni lekko wodną aktywnością popłynęliśmy na brzeg, sprawdzić czy na wyspie wygląda jak w zeszłym roku. Bilans wypadł pozytywnie. Pekarnia jest, w pekarni ta sama Pani, kilkunastu turystów na plaży, zbierało już powoli swoje akcesoria, część zachodziła na Ozujsko lub Karlovacko do pekarni przed powrotem do swoich domów. Przeszliśmy przez dany teren obozu zajrzeliśmy do miejsca, gdzie w zeszłym roku kupiłam rybki od rybaka. Niestety tu jednak zmiana. Rybek brak i dom, wygląda na pusty. Może tylko chwilowo. Ratujemy się kiełbaskami, które zamierzamy upiec na nowym grillu jachtowym, otrzymanym w prezencie od Włodka i Mai. Czując coraz większą sympatię do Molatu zostajemy tu jeszcze jeden dzień. Taki wypoczynkowo – relaksacyjny z pracami na pokładzie. Sebastian naprawia amperomierz, Igor z Ida nurkują i grają ze mną w gry, ja w międzyczasie piszę i gotuję kolejny jachtowy obiadek. Kurczę jakoś gotowanie w domu nie sprawia mi aż takiej frajdy, jak tu, gdzie trochę mam ograniczoną ilość składników i muszę podchodzić do każdego posiłku niezwykle kreatywnie. Późny już wieczór spędzamy znowu na lądzie, tym razem na spacerze do w porcie po drugie stronie wyspy. Są i lody, i zabawa w chowanego w ciemnych zaułkach. Wracając przecinamy zatokę pontonem na wiosłach, kierując się w stronę światełka na maszcie Sophi, które mruga do nas ze środka zatoki.

Po nurkowaniu na Premudzie jesteśmy bardzo rozochoceni. W drodze na Dugi Otok znajduje się wrak statku (Potonuli St Michele), który zatonął kilkadziesiąt lat temu, na szczęście nikt nie zginął podczas tej katastrofy, z powodu bliskości lądu. Z miejscem do zakotwiczenia trochę tu słabo, najlepiej mają motorówki, które podpływają bardzo blisko i tam na płyciźnie rzucają kotwicę. My musimy stanąć trochę dalej, żeby nas nie zrzuciło na wrak i żeby była głębokość odpowiednia. Takie dziwne uczucie, rzucenie kotwicy na środku morza. Wyposażeni w rurki, maski, Igor płetwy a Ida w aparat do zdjęć pod wodą płyniemy na nurkowanie. Z wody wystają jeszcze fragmenty masztów, ale cała reszta jest pod wodą. Gdy dopływamy do niego wrażenie jest niesamowite. Ogromny, martwy stwór pogrzebany pod wodą. Kiedyś żył, pływał, wielu ludzi mieszkało i pracowało na nim. Znaczna część rufy wysunięta jest do góry, potem reszta w dość opłakanym stanie z połamanymi masztami i kominem obniża się w dół. Kawałek dalej znajdował się dziób podniesiony do góry. Można było dotknąć samego szczytu, ale wyglądał dość niebezpiecznie z ostrymi krawędziami poddanymi znacznej korozji. Wśród tych fragmentów pływały beztrosko kolorowe ryby oraz pozostali amatorzy nurkowania na wrakach. Igor bardzo zaaferowany chciał wpływać w liczne szczeliny, ale trochę baliśmy się, że gdzieś utknie. Po wynurzeniu na powierzchnię poza masztami statku widać było tylko mnóstwo kolorowych rurek nurkujących.

Nasi przyjaciele z Monfalcone z jachtu Rogata Dusza dali nam sygnał, że będą cumowali na wyspie Veli Iż. Wybrali jednak marinę, bo mają potrzeby zakupowe i paliwowe. My udaliśmy się na kotwicowisko, które okazało się być całe zajęte bojkami za 130 kuna za noc. Rano obudził nas przeciągły szum wiatru między wyspami. Prognozy pokazują, że może wiać do 25 knts, a w porywach szkwały do 40 knts, ale bez zagrożenia sztormowego. Po konsultacjach telefonicznych z załogą Rogatej Duszy wybieramy za cel wyspę Vrgada oddaloną o 20 mil dalej. Za wyspami widać spienione grzywki i słychać ostry świst wiatru. Mam lekkie wątpliwości, czy nie będzie za mocno bujało, ale z kierunku wynika, że będzie wiało z rufy. Jest dobrze. Fale są długie i Sophi godnie unosi swoją rufę, po chwili opadając zanurza się w błękit morza. Mijamy wyspę Pasman kontemplując lekko zagospodarowane grunty. Trochę przygotowane pod jakąś uprawę, część obsadzona oliwkami i winoroślami. Wiatr znacznie przyspiesza, wiejąc z północnego zachodu i proporcjonalnie rosną fale. Żeglujemy bardzo szybko i dystans maleje w obłędnym tempie. Za Pasmanem mijamy jeszcze 3 wyspy i skręcamy w lewo celując w zatokę Vrgady (SE strona wyspy). Nagle przed nami, w lornetce ukazują się farmy rybne, które nie były zaznaczone na mapie. Rozglądamy się, uważnie lustrując okolicę. Nie widać żadnego przejścia. Blokują całą przestrzeń między Vrgadą a niewielką wysepką. Rogata Dusza jest za nami, więc nie wskażą nam przejścia. Podpłyńmy bliżej – powiedział Sebastian rolując trochę grota, żebyśmy wytracili prędkość. Najgorzej jak się okaże, że farmy zasłaniają całkowicie wejście do zatoki od tej strony i będziemy musieli nagle zrobić zwrot pod fale i pod wiatr i płynąć z powrotem, żeby znaleźć inne przejście. Po kilku bardzo krótkich chwilach okazuje się, że farmy są dokładnie z lewej strony, a niezbyt szerokie przejście z prawej. Zmieniamy kurs i płyniemy bardziej półwiatrem i nagle w przesmyku między wyspami nie dalej niż dwa metry przed dziobem wyskakuje delfin! Idealnie widać jego szarą, błyszcząca skórę, przepiękny kształt, całą siłę oraz potęgę tego morskiego ssaka. Dzieci zaintrygowane naszymi okrzykami wyskoczyły na pokład, nie uważając na rozkołysaną Sophi. Delfin zachowuje się jakby nas prowadził przez ten wąski przesmyk, jakby pokazywał nam jedyną, możliwą drogę.

Dzieci w ogóle nie zwróciły uwagi, że warunki są dużo gorsze i wychylają się niebezpiecznie przez relingi. Potwory wychowaliśmy. Po półgodzinie już bezpiecznie kotwiczymy w Verudzie, chociaż wielkich luzów nie było. Rogata kołysze się na kotwicy niedaleko nas. Uff, manewry zakończone, wskakujemy do wody i umawiamy się na wieczór najpierw u nas na pokładzie a potem zmieniamy lokal i podpływamy naszą dingi do Rogatej Duszy. Przed zapadnięciem zmroku dzieci wybrały się samodzielnie na wyprawę pontonem po zatoce. Dostały latarkę, żeby byli zauważalni. 9-letnia Ida i 12 letni Igor poradzili sobie świetnie na morskiej, nocnej wyprawie. Popłynęli nawet sami na Sophi włączyć światła kotwiczne, wzięli zapas jedzenia i karty. Gawędziliśmy jeszcze do północy, a dzieci po powrocie uprawiały morski hazard. Wracając, za każdym wejściem wiosła w wodę, fluorescencyjny plankton znaczył święcący tunel w morskiej toni. Ekscytujące zjawisko.

Pięknie się stoi w tej zatoce. Rano podziwiamy hasającego delfina przy farmach rybnych. Może to ten sam co wczoraj? Kontynuujemy cykl odwiedzin, kawa u nas, woda z lodem i cytryną u Rogatych. Vrgada z perspektywy wody zachęca do eksploracji, więc nie odpuszczamy. Na brzegu znajduje się kilka przygotowanych samodzielnie piknik pointów. Sklecone dość niedbale ławki i stoły, baniaki na wodę, pływaki, sznurki, huśtawki a nawet stara lodówka służąca teraz za spiżarnię, bo leżą w niej makarony, oliwa, zapałki. Wchodzimy na najwyższy szczyt wyspy. Igor ciągnie wyprawę na sam wierzchołek, drogą wśród skał i roślinności rodem z afrykańskiego buszu. Spoceni, zmęczeni, ale w chwale wracamy na brzegi i wpadamy do słonej, chłodnej wody. Odświeżeni podpływamy do Rogatej Duszy na imieninowe winko Pana Kapitana. I nie da się krótko, historie żeglarskie płyną, wina ubywa, humory nam dopisują. Uwielbiam to! To był nasz ostatni wspólny wieczór na wodzie, gdyż stąd my już zaczynamy wracać na północ a załoga Rogatej Duszy płynie dalej, dalej i już w tym roku nie wraca do Monfalcone. Mają plan dopłynięcia do Portugalii i na jesieni stamtąd Krzysiu rusza na podbój Karaibów. Wchodzi zatem na wyższy level żeglugi oceanicznej. Zachęca nas do dołączenia jako załogi na odcinku Gibraltar – Wyspy Kanaryjskie. Kto wie?

W drodze powrotnej stajemy na stacji benzynowej w Zaglav na Dugim Otoku, gdzie uzupełniamy paliwo i ekspresowe zakupy, bo jest tam niewielki sklepik, ale po zatankowaniu wody i paliwa obsługa nie pozwala dłużej stać przy kei. Udało się jednak kupić wodę, ryby branzini, lody i zimne piwko. Można powiedzieć akcja zakończona pełnym sukcesem. Na noc stajemy w kanale, gdzie otaczają nas z jednej strony zielone wzgórza, a z drugiej stare gaje oliwne dodają włoskiej atmosfery wieczornej partyjce gry w scrabble.

Dalej uskuteczniamy poranne, morskie kąpiele, w trakcie płynięcia na sporych falach, dzieciaki usadowiły się na dziobie i podskakują razem z Sophi, przyjmując na siebie wszystkie bryzgi. Po południu Igor obrał wszystkie ziemniaki, a ja usmażyłam frytki. Na szczęście popołudniu fale się zmniejszyły i było to możliwe bez ryzyka poparzenia. Słyszeliśmy sporo o starych bunkrach marynarki wojennej, które rozsiane są na wybrzeżu krajów bałkańskich. Okazało się, że na Dugim Otoku też jest taki bunkier i ciekawie byłoby go zobaczyć na własne oczy. Znajduje się w zatoce Bokasin. Był tak ukryty, że z dalszej odległości ciężko go było zauważyć, dopiero po podpłynięciu na 300 metrów do brzegu, wśród skał ukazało nam się ogromne, półokrągłe wejście do bunkra. Co ciekawsze w jego wejściu stał jacht i cały jego maszt mieścił się tam doskonale. Drugi stał obok, przycumowany jak przy kei. Po kilku próbach znalezienia płytszego miejsca na rzucenie kotwicy, już wiemy, dlaczego jachty przywiązały się przy wejściu do bunkra. Stajemy na 14 metrach, a zaraz obok rzucają kotwicę Chorwaci. Do wieczora jeszcze kilka jachtów dobija do „naszej” zatoki. Słońce powoli chyli się ku zachodowi i w zrobiła się idealna pora na zwiedzanie schronu marynarki wojennej z czasów wojen, a przede wszystkim ostatniej wojny jugosłowiańskiej. Wyposażeni w latarki podpływamy w dingi do wejścia. Załogi jachtów, które tam stały machają nam przyjaźnie, na jednym okazuje się być polska ekipa. Podekscytowani wpływamy do wnętrza. Po obu stronach zawieszone są opony, które stanowią formę odbijaczy dla statków. Brzegi wznoszą się na ponad metr. W połowie stoi nawet zacumowany, ale jednocześnie trochę podtopiony niewielki kuter. Słyszymy piski nietoperzy, które w wielkim pośpiechu przecinają mroczne wnętrze bunkra rysując w powietrzu proste linie, które wydaje mi się, gdyby zobrazować odzwierciedlałyby wykres z akcji serca. Podpływamy do samego końca i wychodzimy po oślizgłych schodach na górę, przywiązując ponton do drabinki. Na górze, po obu stronach bunkra znajduje się wąska półka, którą można iść i od której odchodzą drzwi. Wyglądają jak na podwodnych statkach, niskie, metalowe, zaokrąglone na rogach i z wysokim progiem. Jest wilgotno, coraz ciemniej i atmosfera robi się z każdą chwilą bardziej mroczna. Przyspieszamy z Idą kierując się ku jasnemu wyjściu a chłopaki zafascynowani zgłębianiem tajemnicy otwierają drzwi i przechodzą na drugą stronę bunkra. Poczekamy na nich już na zewnątrz, obserwując białą chmurę, która pokazała się na horyzoncie. Zaczyna się błyskać i słychać grzmoty w oddali. Deszcz jednak nie przychodzi, mimo że zapowiadają go prawie codziennie. Powietrze jest jednak naładowane jakąś burzową energią. Wieczór spędzamy na oglądaniu filmu „Złodziejka książek”, po którym płaczemy jak bobry, bo historia jest poruszająca. Wrażliwości chwili dodaje jeszcze gładka, ciemna otaczająca nas woda oraz rozgwieżdżone niebo.

Rano opływamy wyspę Ist, omijając płycizny i płyniemy do wyspy Ilovik. Wiatr pięknie i umiarkowanie wieje, na tyle jednak silnie, aby wypełnić genuę i popchnąć nas szybko do przodu. Przechył jest umiarkowany i taką właśnie żeglugę lubię najbardziej. Sebastian w takich chwilach zawsze roztacza przede mną wizję, że takie wiatry – passaty właśnie wieją na Atlantyku. Jeden hals, na którym przepłyniemy cały ocean. Obiad już na kotwicy przy Iloviku. Serwuję ogromne porcje papardeli z sosem pomidorowym i gulaszem angielskim. Na to obżarstwo jest tylko jeden ratunek: wbijamy się w maski, rurki, płetwy i płyniemy do brzegu. Ponieważ stoimy dość daleko trasa tam i z powrotem + eksploracja dna zajmuje nam ponad godzinę. Dzieci trzęsą się już trochę z zimna, bo mimo wysokiej temperatury na zewnątrz i morza 23 stopnie, długi czas przebywania w wodzie trochę ich wychłodził. Popołudnie upływa nam na grach planszowych i obserwacji jak przestawiają się jachty bliżej brzegu, bo ma wiać właśnie od lądu w nocy. My mamy jednak bardzo dobrze zakopaną kotwicę i wypuszczone 30 metrów łańcucha. Zapowiadany wiatr nie przychodzi, więc decydujemy się na eksploracyjną wyprawę pontonem na ląd. Plaża jest jedną z niewielu piaszczystych w Chorwacji, ale przy okazji spora jej część pokryta jest wyrzuconą przez morze trawą morską. Dzieciaki udają się na wyprawę, aby po 20 minutach wrócić podekscytowane, spotkaniem na ścieżce węża. Zaczęłam się właśnie zastanawiać, czy w tych okolicach węże są jadowite? Gdyby była nagła konieczność kontaktu z lekarzem, to pozostaje tylko droga powietrzna, bo to najszybsza opcja. Mam nadzieję, że ze względu na specyfikę kraju, w Chorwacji dobrze działają takie służby medyczne, które muszą czasem podejmować akcje na wyspach. Wracając na jacht przepływamy obok jednostki żaglowej z polską banderą i zatrzymujemy się na krótką, niezobowiązującą pogawędkę. Okazuje się, że mamy wspólnych znajomych z Monfalcone. Nowo spotkani znajomi nie wyrażają się jednak o nich w dobrych słowach. Trochę dziwi nas ta sytuacja, bo przecież się nie znamy i oni nie wiedzą nic ani o nas, ani o naszych relacjach z ludźmi z Monfalcone. Trochę zniesmaczeni odpływamy na Sophi, zwalając na senność Idy. Rankiem budzi nas głośne „Dzień dobry”. Nowi znajomi. Przy przywiązywaniu się do nas uderzają swoją kotwicą w naszą burtę. Trudna znajomość. Oddychamy z ulgą jak odpływają i mamy jeszcze czas na wodnego berka. Cwaniak Igor przepływa pod kilem i naprawdę ciężko go złapać.

Z Ilovika skok na Susak, który zwiedzaliśmy w zeszłym roku i opisywałam szerzej w Dzienniku Pokładowym – blogu. Na bojkowisku tłoczno, ale po chwili podpływa do nas na pontonie Marinero z Hally Berry (tak nam się skojarzyła urocza towarzyszka) i uspokajają nas, że połowa jachtów to dzienni jachtsmeni i popołudniu odpłyną. Na szczęście już po 40 minutach zwalnia się bojka i stajemy bezpieczni na noc. Mimo zapasu czasu, omijamy Unije i płyniemy prosto na Istrię. Opuszczając, skoro świt bojkę, wychodzę z kawą na pokład i z rozmarzeniem obserwuję mijany brzeg Susaka, ostre skały, ostatnie wzgórza, lekko zazielenione od wysokich traw i piękny cypelek, który topi się w morzu w porannym słońcu, oblewany przez cały rok słoną wodą i smagany północnymi wiatrami. Ciekawe w ile jeszcze pięknych miejsc zabierze nas Sophi?

Późnym popołudniem cumujemy w Verudzie. Strasznie lubię to miejsce. Czuję się tu bezpiecznie. Na campingu, który jest na brzegu kupujemy dzieciom lody a nam piwko i potem siedzimy sobie na schodkach do zejścia do wody rozważając wersję kupna nowego, większego pontonu. Dzieciaki w końcu wskakują do wody, a w drodze powrotnej przez sosnowy las, który pachnie obłędnie skaczą na linie zawiązanej do drzewa do wody. Rano budzą nas grzmoty i zasnute bardzo czarnymi chmurami niebo. Brr… ponuro to wygląda. Klimat nagle robi się bardziej zbliżony do Polski niż do ciepłego Adriatyku. Prognozy sztormowe, więc zostaniemy jeszcze przynajmniej na jeden dzień na kotwicy w Verudzie. Mimo silnego wiatru widzimy, że kotwica trzyma bardzo dobrze, super muł był na kotwicy przy poprzednich postojach więc bez oglądania się za siebie płyniemy na ląd na wielką wyprawę w dziką część półwyspu. Na leśnej ścieżce dzieci spotykają, dziarsko maszerującego żółwia. Jest niesamowity! Włóczymy się po leśnych duktach, mniejszych, większych dróżkach. Trafiamy w końcu na plażę z generatorem, który podczas postojów w Verudzie mruczy tajemniczo jednostajnym dźwiękiem. Spożywamy lody, które wzmocnią nas przed powrotem, bo wracamy trasą odkrywców, czyli po kamieniach nad wodą. Igor jak prawdziwy przewodnik prowadzi nas przez meandry linii brzegowej, omijając najbardziej zwisające gałęzie, wchodząc do małych zatoczek, przeskakując z kamienia na kamień. Momentami bałam się, że jednak będziemy musieli zawrócić, bo jednak się nie da przebrnąć, ale moje dzieci są nie do złamania. Wszyscy w całości, może z lekkimi zadrapaniami docieramy do pozostawionego pontonu. Wieczór już mniej wietrzny i postanawiamy urządzić skoki z bomu. Geronimo – krzyczą dzieci skacząc do wody na rozhuśtanej linie, zamocowanej na końcu wysuniętego poza burtę bomu. Mimo wieczornego chłodu są niezmordowane. Musimy co jakiś czas stawać na wysokości zadania w organizacji takich rozrywek, bo wczoraj dostaliśmy od dzieci dyplom „dla nienormalnych rodziców”, więc takie wyróżnienie zobowiązuje.

Trasę z Verudy do Novigradu pokonujemy w ciągu 10 godzin, gdyż zmuszeni kierunkiem wiatru sporo halsowaliśmy. Aqua Park przy falochronie jeszcze czynny, więc zawiązani do najbliższej bojki skaczemy do wody ze szczęśliwymi dziećmi, które już po chwili podejmują próby wspinania się na Iceberga. Wieczorem lekki zgrzyt spowodowany próbą rozczesania, długich włosów Idy, które przez 3 dni nie rozplatała z warkoczy. Lekkie dredy się zrobiły i nawet zakupione potem w miasteczku 3 kuglice (kulki) lodów nie do końca uratowały sytuację, bo trochę obrażona była. Wczesnym rankiem podzieleni na zespoły (Sebastian odprawia nas na posterunku, ja z Idą szybkie zakupy w Konadzie a Igor śpi) wypływamy z Novigradu, bogatsi o 140 kuna, bo Marinero nie przypłynął nas skasować. Piękna żegluga z wiatrem w stronę komina w Monfalcone. Na obiadek mamy sardynki z Konada. Mając jeszcze trochę zapasu do wyznaczonej daty wyciągania Sophi z wody stajemy na ostatnią morską noc w Sistianie (Ugo jeszcze nie wrócił ze swojego rejsu). Jutro już Monfalccone i za 2 dni powrót do domu. Już tęsknię za powrotem!