VII. Zimowanie – Hiszpania
COSTA BLANCA – 29.10.2008 – 01.04.2009
No i przybiliśmy “do brzegu”, po 130 dniach podróży drogami wodnymi różnego typu (morza, kanały, rzeki). Alteę wybraliśmy trochę przypadkowo, jak wspominałam już kiedyś poznaliśmy mieszkańca Altei – Hansa, który nas trochę skusił opowieściami o ciepłej Hiszpanii, o nietypowym położeniu tego miasteczka – mikroklimat, przepiękna zatoka otoczona z 3 stron górami, itd. I nie żałujemy, głównie ze względu na pogodę, gdzie zima po Nowym Roku zaatakowała nawet Barcelonę a u nas cały czas było miło, temperatury najzimniejsze w dzień to ok. 12 stopni a w nocy pewnie z 4-5 C (nie mamy termometru na zewnątrz, ale spaliśmy prawie całą zimę przy otwartej do połowy zejściówce).
Co do urokliwości miasta to też prawda, już płynąc tu przed dziobem ukazała nam się biała plama na wzgórzach, która powiększała się z każdą milą. Co prawda pogoda była średnia ale udało się dojrzeć po chwili, że białe są wszystkie budynki, z górującym nad miastem kościołem o niebieskim dachu w kształcie kopuły. Długa promenada, obsadzona palmami, biegnie wzdłuż większej części Altei, przy kamienistej plaży, co jak się w praktyce okazało nie jest takie złe – brak piasku we wszystkich rzeczach. Przy promenadzie jest kilka placów zabaw, więc dzieci codziennie mają atrakcyjną rozrywkę. Samo miasteczko nie jest duże, głównie nastawione na turystykę, więc mnóstwo knajpek, restauracji, barów(teraz poza sezonem niekoniecznie zapełnionych). Zwiedzać go można pieszo i taki sposób jest najwłaściwszy, ponieważ wymaga trochę wspinaczki. Długie, wąskie uliczki, wejścia do domów prosto z nich, stylowe latarnie przyczepiane wysoko do murów.
Na samej górze znajduje się duży plac, na którym poza okazałym kościołem mają swoje miejsce liczne knajpki. Jest to więc widok, który wielu Polaków mógłby zgorszyć: weseli turyści ale też i wielu mieszkańców siedzących na placu w ogródkach barowych, popijających wino lub piwo i 5 m dalej dostojny kościół z dzwonami wołającymi na mszę :-). Szczerze mówiąc w tych mszach uczestniczy niewielu ludzi, więcej jest robiących zdjęcia i kręcących kamerą turystów niż aktywnych wiernych. Chyba w ten sposób Hiszpania odreagowuje swoją smutną historię… , która tak naprawdę dopiero 30 lat temu się zmieniła na lepsze.
Naszego znajomego Hansa nie było w Altei, kiedy przypłynęliśmy ale wysłał swojego przyjaciela, aby nas w jego imieniu przywitał. Oskar był naszą pierwszą przyjazną duszą tutaj, od razu zaproponował nam wszelką pomoc: słowną i praktyczną. Oscar, Niemiec z pochodzenia jest na emeryturze mieszka od 12 lat w Altei, żeglarz, prawie codziennie wypływa na swoim jachcie Hepahero w morze i grzecznie wraca codziennie przed 14.00 na obiad do domu :-).
Poznaliśmy również sympatycznego Mortona, mechanika jachtowego a właściwie człowieka od wszystkiego – wolnego strzelca z Dżibuti. Wpadał do nas czasem na winko, pogadać, poopowiadać o swoich przygodach i podróżach. Zdradził nam też sekret jak zdobyć świeże rybki od rybaków z portu. Korzystaliśmy z tego sposobu bardzo skwapliwie. Przed świętami Bożego Narodzenia obdarował nas całym wiaderkiem pełnym hiszpańskich przysmaków.
Stanęliśmy na zimę w Clubie Nautico Altea. Za planowany postój powyżej 3 miesięcy dostaliśmy zniżkę 10%, czyli łącznie koszt dzienny wynosił nas ok. 11 euro/dzień. Port bardzo fajnie wyposażony, w dobrej kondycji prysznice i toalety, świetne Wi-Fi, jedyne zastrzeżenia (ale to może subiektywne wrażenie) mamy do obsługi biurowej, czyli tzw. przez Igora Kapitanerii, która do końca naszego pięciomiesięcznego pobytu pozostała obojętna i bardzo oficjalna. Inne wyobrażenie mieliśmy o zachodnich portach morskich …
Po kilku dniach pojawił się też Hans i powitał nas osobiście w swoim miasteczku. Nie mieliśmy co prawda okazji za często się potem spotykać, bo jeździ on truckiem po całej Europie i rzadko bywa w domu. Obdarował nas jednak kluczem do swojego mieszkania i zaproponował, że możemy korzystać z jego pralki. Dla osób żyjących na jachcie jest to niesamowite odciążenie od ręcznego prania, uff. Muchas gracias Hans !
W Altei nie brakuje oczywiście też rodaków, bardzo sympatycznych, pomocnych w każdej sprawie. Poza codziennymi, fajnymi, towarzyskimi spotkaniami mieliśmy okazję wielokrotnie doświadczyć bezinteresownej pomocy ze strony Ani i Cezarego – Polaków mieszkających od kilku lat na południu Hiszpanii z 2,5 rocznym Carlosem. Zaprzyjaźniliśmy się z nimi i mamy nadzieję na utrzymanie kontaktu i spotkanie kiedyś jeszcze. Ania pomogła mi też bardzo w momencie gdy nieszczęśliwie złamałam nogę i konieczne było jeżdżenie na wizyty kontrolne do sąsiedniego Benidormu, co pociągiem, autobusem lub rowerem byłoby w tej sytuacji bardzo trudne.
Inna prawie polska rodzina to: Agnieszka, Euhenio (Hiszpan) i 8 letnia Ines i 10 letni Adrian. Ines jak nas odwiedzała na “Bimsi” to tylko obserwowałam czy coś jeszcze zostanie z naszego jachtu :-).
Życie w Altei było można powiedzieć bajkowe, jedyną chmurą na horyzoncie był początkowy brak dorywczej pracy, wszyscy standardowo narzekają na kryzys i ściubią. Ale powoli jak zaczęliśmy się wgryzać w lokalny klimat zaczęły się pojawiać małe okazje do zarobienia paru euro, trochę też udało się pokooperować i zarobić ze znajomymi z Polski (stronki, sklepy internetowe).
Po Nowym Roku poznaliśmy na placu zabaw (to bardzo ważne miejsce spotkań w Altei) Alego, który szczęśliwie (dla nas, nie dla niego) remontował dom, i udało się na tej okazji skorzystać, aby umocnić nasze oszczędności. Miesiące jesienno-zimowe upływały nam miło w oczekiwaniu na wspaniałych gości z Polski. W listopadzie przyleciała do Alicante moja siostra Ewa. Pogoda była ok, nawet pożeglowaliśmy trochę. My skorzystaliśmy z jednego wolnego dnia, oddając dzieci pod opiekę Ewce a sami wyruszyliśmy trochę pochodzić po górach. Tydzień minął błyskawicznie, mamy więc nadzieję na następne wiosenne spotkanie.
Kolejni goście zjawili się u nas 24 grudnia! Nie musieliśmy więc spędzać świąt sami, daleko na obczyźnie. Tym razem był to Sebastiana brat Włodek z Mają i córkami.
Jeszcze parę słów o przygotowaniach wigilijnych. Hiszpanie nie obchodzą Wigilii, dla nich Świętem jest 25 grudnia Boże Narodzenie i nawet wtedy nie obdarowują się prezentami, zostawiają to na Trzech Króli 6 stycznia. Ale wiadomo w kraju tak pełnym obcokrajowców, wszystko działa podobnie, bo trzeba się przystosować. Świąteczne Mikołaje już od początku grudnia właziły po drabinach na balkony, światełka błyskały na wystawach sklepowych, każda ulica była udekorowana innym wzorem dekoracji. Wszystko to miało niesamowity wymiar przy zielonych palmach i kwitnących na klombach kwiatach.
Włodek z rodziną przylecieli do Girony (pod Barceloną ) i tam wynajęli samochód, którym pokonali 600 km w niecałe 6 godzin i kolację wigilijną wsuwaliśmy już razem. Też była nietypowa : zupa fasolowa, pierogi z kurczakiem i kaszą gryczaną, bigos na własnej kiszonej kapuście, sałatka warzywna, ciasto murzynek, ciasto z mandarynkami, hiszpańskie wino i polski opłatek. Ale chyba nikomu nie przeszkadzało, że nie było śledzi … :-).
Boże Narodzenie spędziliśmy na grillu na dzikiej plaży, Sebastian z Włodkiem próbowali nawet kąpieli, którą ostatecznie zażył tylko Włodek, bo Sebastian coś wymiękł. Czyżby zaczął odczuwać już temperatury jak Hiszpan? Musze jeszcze wspomnieć, że tylko my, no i inni turyści chodzą w grudniu w sandałach i krótkich spodenkach, Hiszpanie mają już od dawna powyciągane kozaki, płaszcze, futra, nawet biedne pieski chodzą w swoich wdziankach. A u nas się zastanawiają właściciele czworonogów, czy ubierać psa jak jest -20 C :-). W drodze powrotnej z bożonarodzeniowego grilla zdarzyła się mała przygoda, złamałam nogę! Okazało się to dopiero na drugi dzień w szpitalu w sąsiedniej miejscowości po czterech RTG, złamana została V kość śródstopia. I czeka mnie 4 tygodnie w gipsie. No, cóż… pozostawię to bez komentarza.
Kolejne dni z gośćmi upłynęły cudownie mimo mojej niepełnosprawności na przedpołudniowych wycieczkach – Latarnia Morska, Zamek w Guadalest a potem Park Terra Naturra w Benidormie. Popołudnia i wieczory spędzaliśmy na łajbie, obżerając się paellą w wykonaniu Sebastiana i degustując lokalne trunki. Z wielkim żalem żegnaliśmy się obiecując sobie szybkie kolejne spotkanie.
Po świętach zaczęliśmy piec własny chleb. Trzy czy cztery pierwsze próby były powiedzmy lekko nieudane ale Sebastian się nie poddawał i w końcu wyszedł piękny chlebek na drożdżach. Smakował równie dobrze jak wyglądał. W końcu kawałek zapachu kraju….
Pogoda nadal fajna, temp w dzień raczej koło 17 stopni, czasem więcej czasem mniej zależy od wiatru, czy jest czy go nie ma. Koniec stycznia przyniósł jednak burzę dziesięciolecia (jak pisały media), a właściwie w niektórych regionach był to orkan. Wiało również we Francji, tam zniszczeń było najwięcej ale i Hiszpania trochę oberwała, zwłaszcza Baleary, gdzie na Ibizie w San Antonio ponad 30 jachtów wylądowało na plaży. Na naszym wybrzeżu też było wietrznie, przywiązaliśmy się dodatkowymi cumami do pomostu, a mimo to rzucało nami porządnie. Huk i świst był niesamowity. Na szczęście w porcie nikt nie ucierpiał. Na lądzie jednak działy się sceny iście dantejskie ponieważ w wyniku silnego wiatru przewrócił się słup trakcji elektrycznej i zapalił się las. Wiatr z tym ogniem robił wszystko, palił się bardzo duży obszar lasów, ewakuowali kilka miasteczek w pobliżu Altei, łącznie jakieś 14 000 ludzi. Wiatry zachodnie trwały 3 dni.
Kilka dni po huraganie (bo i tak był nazywany ten wiatr, wiejący z prędkością 200 km na godzinę ) przylecieli do nas przyjaciele – Zakiery całą rodziną. Radość ze spotkania popsuła trochę choroba, która ich jeszcze trzymała z Polski i przeniosła się na nas. Starczyło jednak sił na grilla, zawieszenie gałęzi z cytrynami na rufie jachtu i kilka wieczorów wspomnień żeglarskich. … Fajnie. Cudnie. Już tęsknimy.
Dzięki pracy Sebastiana u Alego poznajemy kolejną bardzo sympatyczną rodzinę Heńka i Justynę z Benidormu z bliźniaczkami (Vanessą i Viktorią). Zdążyliśmy urządzić sobie z nimi kilka miłych spotkań w dobrym klimacie wspominając Polskę i rozmawiając o życiu w Hiszpanii.
Polskie klimaty pojawiły się też jak dostaliśmy wielgachną paczkę od rodziców wypełnioną m.in. kiełbaską w różnym wydaniu. Dużo było radości z tego powodu.
Marzec nadszedł szybko i czuliśmy, że powinniśmy się już szykować do odpłynięcia zanim całkiem wrośniemy w altejskie środowisko. W sumie mieliśmy już nawet datę, kiedy powinniśmy być na Ibizie ponieważ Włodek z Mają i Martusia mieli tam być już 4 kwietnia !
Zaczęliśmy robić powoli zapasy korzystając z okazyjnych promocji, Sebastian rozpoczął prace konserwacyjno-remontowe przed wypłynięciem.
Najpoważniejszą pracą okazała się nowa kotwica. Nasz znajomy Haiko z Varadero z portu w Altei przekonał nas, że mimo wszystko jedna kotwica to zdecydowanie za mało. Nie stać nas jednak było na kupno nowej kotwicy wiec postanowili razem Sebastian z Haiko zrobić sami taką kotwicę. Haiko udostępnił swój warsztat za domem, obdarował nas grubym kawałkiem stali i zaczęło się szlifowanie. Kotwica wyszła mega jak na jakiś tankowiec – waga pawie 30 kg! Mam nadzieje, że nie ja będę musiała ją wyciągać z wody.
Nastawiamy się, (jak warunki pozwolą) głównie na stawanie w miłych miejscach na kotwicy ,bo boimy się, że porty mogą przekraczać nasze możliwości finansowe.
Pod koniec marca wyruszyłyśmy z Anią po ostatnie mega zakupy zaopatrzeniowe,bo podobno na Balearach wszystko dużo droższe. Dwa wielkie wózki towaru, Ania pomagała mi przeładować to wszystko do samochodu a potem do wózka portowego. Uregulowaliśmy ostatni rachunek w Club Nautica Altea dowiadując się przy okazji, że jako stali klienci za ostatnie 2 tygodnie nie dostaniemy zniżki, którą mieliśmy wcześniej. Powód? Nie zapłaciliśmy z góry jak zazwyczaj! Nie bardzo wiedzieliśmy kiedy wypłyniemy więc stwierdziliśmy, że zapłata za te kilka dni na koniec będzie dobrym wyjściem. Nie było jednak. Cóż to jest właśnie jedna z charakterystycznych cech niektórych, nowoczesnych marin hiszpańskich. Zero sentymentów i ludzkich odruchów. Żegnaj więc sympatyczny Clubie Nautico w Altei! Ale Altei jako miasteczka z jej przesympatyczny mieszkańcami żal nam opuszczać.
Z portem rybackim żegnałam się dwukrotnie, przynosząc na BIMSI masę pożegnalnych rybek i kalmarów. Dzięki Ci Mortonie za podpowiedź jak zawrzeć znajomość z rybakami, bo od tamtej pory ryby i owoce morza stały się jednym z podstawowych dań w naszym jadłospisie.