XIII. Epilog
PRZEZ KANAŁY I RZEKI DO POLSKI – LIPIEC 2011 r
Po roku od powrotu załogi BIMSI z dwuletniego rejsu, postanowiliśmy sprowadzić również największą bohaterkę tego rejsu do Polski. BIMSI została na francuskich wodach śródlądowych i tam spokojnie przezimowała na Małej Saonie w Fouchecourt niedaleko Dijon. Nie wiadomo kto zatęsknił bardziej, my za nią czy ona za nami, grunt, że zdecydowaliśmy się na sprowadzenie jej na łono ojczyzny. Transport lądowy wykraczał poza nasze możliwości finansowe, (słono liczą sobie firmy specjalizujące się w takich usługach), więc pozostała wersja przypłynięcia. Wiadomo jednak, po powrocie do cywilizacji już nie tak łatwo się wyrwać. Broniąc się cały czas przed trybami tej strasznej machiny, wybraliśmy termin trzy tygodniowy i postanowiliśmy spróbować w tym czasie wrócić. W drugą stronę, prawie ten sam odcinek zabrał nam ponad osiem tygodni, ale płynęliśmy wtedy z dziećmi a teraz sami, aby przyspieszyć. Plan więc był ambitny.
Chcąc zminimalizować ryzyko niespodzianek postanowiliśmy wracać prawie tą samą trasą: Mała Saona, Kanał des Vosges, Mozela, Ren, kanały w Niemczech i tu pewna modyfikacja przez Berlin, Odrą do Szczecina. Bardzo pełni wiary mimo wieści, że kilka tygodni temu był problem z ilością wody na Kanale des Vosges opuściliśmy gościnny port w Fouchecourt. Tego samego dnia byliśmy przy pierwszej śluzie des Vosges-a. Pan pozwolił nam wpłynąć i uprzejmie zapytał się o nasze zanurzenie. Byliśmy mniej załadowani niż na rejsie ale mniej niż metr sześćdziesiąt BIMSI już na pewno nie ma. Pan pokręcił głową i kazał nam zawracać. Śluza nr 35 ma w tym momencie tylko 1.35-1.40 metra wody. W jednej chwili plan legł w gruzach! Wracamy do Fouchecourt opracować plan B, który cały czas gdzieś tam tlił się w głowach ale broniliśmy się przed nim z całych sił, z powodu ponad 600 km odcinka Renu. Kto nie pamięta, czemu mieliśmy opory przed wejściem w reńskie wiry, polecam lekturę z II odcinka relacji. Niestety w tej chwili była to jedyna, najkrótsza czasowo droga, chociaż kilometrowo o jakieś 200 km dłuższa niż ta wcześniej zaplanowana.
Bierzemy więc kurs na Kanał Rodan-Ren, który znajduje się prawie na końcu Małej Saony zaraz przed San Jean de Losne. Czyli zawracamy. Kanał ten jest mało gabarytowy (raportowana głębokość 1.80), na jego trasie 237 km trzeba pokonać 114 śluz. Dzwoniliśmy na kilka śluz, aby dowiedzieć się o stan wody, chociaż od tygodnia padało, nie wystarczyło jednak wody na Canal des Vosges i mieliśmy obawy, czy i tu nie będzie podobnego problemu. Odpowiedzi były: powinno być ok, po prostu trzymajcie się środka kanału. Nieźle, a jak będzie przy mijankach? Na pierwszej śluzie dostaliśmy gigantycznego pilota i ładowarkę. Energii starczało mu na dwa dni, aby uruchamiać śluzy i należało go podładować. System reagował w odległości 100 m od śluzy, więc potem trzeba było kręcić lub bardzo zwalniać a do brzegów nie mogliśmy podchodzić bo płytko lub kamienie. Kanał Rodan-Ren okazał się w pierwszych kilkudziesięciu km bardzo malowniczy, przepiękne miejsca na postoje, miasteczka takie jak Dole, Brevans kusiły trawiastymi brzegami, miejscami na piknik oraz szeptały swoją historią (w Dole np. urodził się i spędził dzieciństwo Ludwik Pasteur).
Niestety plan mieliśmy napięty, więc obserwowaliśmy to tylko z pokładu jachtu. Pierwszy odcinek to wspięcie się do wododziału – 75 śluz. Kanał co chwilę przechodzi w rzekę Doub, która ma teraz niewielki prąd ale wiosną i jesienią może być on groźny. Najgorsze jednak chyba są baraże, czyli po naszemu jazzy. Zaczynają się zaraz za wyjściem ze śluzy i trzeba wzdłuż nich przepłynąć. Za każdym razem wsłuchuję się w silnik, czy czasem nie zmienia tonów i nie zamierza zgasnąć, bo w tym miejscu kiepsko by to wyglądało. Huk spadającej po kamieniach wody jest ogłuszający. Po przejściu śluzy nr 50 czekamy na czerwone światło przed wejściem do tunelu pod Besançon. Nie damy rady opłynąć miasta jak robią to barki i tramwaje turystyczne bo głębokości tylko do 1.20 m. W tunelu również najpierw jest śluza, wszystko sztucznie oświetlone, jedziemy w górę. W Besançon stanęliśmy na nocleg przy starej, opuszczonej barce-restauracji, która sąsiadowała z innymi zamieszkałymi barkami. Od 8 śluzy mamy „przewodnika” na skuterze, którego zamówiliśmy dzień wcześniej zgodnie ze wskazówkami na śluzie 27 ( trzeba go było zamówić wcześniej).
„Przewodnik” z VNF-u obsługuje śluzy ręcznie i w momencie jak my wypływamy wsiada na skuter i jedzie przygotowywać następną śluzę. Kolejnego dnia z przewodnikiem przechodzimy Wododział i pokonujemy 35 śluz w dół. Mechanizm jest niesamowity, gdyż śluzy są usytuowane jedna za drugą na ogromnym wzgórzu i przed nami hen hen rozpościera się dolina, do której dostaniemy się wieczorem. Odległość między śluzami to 300-400 m. Kanał przecina miasteczka, gdzie czasem można się zatrzymać i zrobić szybkie zakupy. Wewnątrz śluz widzimy różne daty, najstarsza to chyba 1830 r., kiedy to zaczęto kopać kanał. Pracowali nad nim więźniowie i wojsko. I 150 lat później dalej istnieje i ma się dobrze. Po 5 i pół dniach pokonaliśmy Kanał Rodan-Ren i weszliśmy w miejscowości Nifer w Kanał Alzacki, czyli praktycznie już Ren. Prąd porwał nas w swe szpony i przyspieszyliśmy niesamowicie. Oznaczenia kilometrowe prawie śmigają nam przed oczami. Zaczęliśmy na 186 km rzeki. Przed nami 12 wielkich śluz, które są na pierwszych 333 km Renu. Na szczęście kanał śluzowy odchodzi w bok, więc do śluz wchodzi się bez prądu. Nie wyobrażam sobie inaczej. Ruch nie jest wielki, chyba ograniczony właśnie tymi śluzami. Drugie po żegludze z prądem, co nam spędza sen z oczu jest wybór miejsc na postój nocny.
Na pierwszy ogień wybieramy Port w Breisach na końcu Kanału Alzackiego (w kanale nie ma przystani i nie wolno kotwiczyć), gdzie metalowe rusztowanie w wodzie z knagami jest taką rzeczną przystanią. Woda huczy i pędzi a tu trzeba się wbić pod prąd w wąski przesmyk i zacumować. Jak się później okazało wejście do portu w porównaniu z wyjściem było dziecinnym manewrem. Postanowiliśmy zastosować jedyną możliwą technikę. Płynięcie pod prąd na takiej prędkości, aby nas lekko wycofywało, czyli przemieszczaliśmy się do tyłu rufą, mimo, że bieg był do przodu (ok 2 węzły). I tak powoli, powoli, skręcając lekko, udało nam się wymknąć na wolność z metalowej klatki. Przechodzenie śluz na Renie nie było nawet zbyt uciążliwe, może dlatego że znajdują się one po stronie francuskiej a nie niemieckiej i obsługa jest sympatyczna. Ok. 1 km przed jak już się jest w zasięgu wzroku należy zgłosić chęć pokonania śluzy przez radio UKF. Przeważnie nie było problemu, aby po ok. 20-25 min już być śluzowanym (nawet jak byliśmy sami), dłuższe czekanie nie jest przyjemne, bo na większości nie ma miejsc na postój dla małych, sportowych łódek i trzeba się kręcić, próbując uniknąć bliższego kontaktu z wpływającymi lub wypływającymi barkami i statkami pasażerskimi. Śluzy są podwójne (dwie obok siebie – mieszczące po 4 barki naraz) więc ruch potrafi być czasem spory. Wewnątrz w większości pływające polery, choć jedna była stara na przekładkę. Problemem jest śluzowanie razem z dużymi statkami, które mają w zwyczaju łapać się tylko cumą dziobową a rufę przytrzymują przy ścianie za pomocą silnika, od którego fala i wiry ze śruby są dla nas bardzo niebezpieczne. Nieraz przez VHF prosiliśmy o komunikat do statków, aby zmniejszyły siłę silników i o dziwo zawsze prośba była przekazywana przez obsługę śluzy statkom, których załoga niezbyt zadowolona z dodatkowej pracy przywiązywała się również z rufy.
eden nocleg wypadł nam w fantastycznym porcie na jeziorze Offendorsee, które odchodziło od Renu. Nie mogliśmy uwierzyć nagle głębokościom, jakie pokazały się na logu po wpłynięciu tam – ponad 40 metrów!
Po 340 km skończyły się śluzy i zaczęła się niczym nie hamowana rzeka. Pędzi, kotłuje wodę a i ruch od razu wzrósł. Pokonujemy 160-170 km rzeki dziennie, więc przebiegi rekordowe. Najgorszy odcinek od 530-560 km, przełom Renu i słynne Lorelay. Oznaczenia bardzo dokładne ale ze środka rzeki wystają skały, robi się wąsko, góry otaczające nas są bardzo wysokie, a ruch jak na złość ogromny. Boimy się nawet o 10 cm wychylić poza tor, jednak mijającym nas z naprzeciwka barkom wydaje się, że w ogóle powinniśmy płynąć poza torem wodnym ze względu na naszą wielkość, szkoda że zanurzenie mamy podobne. Próbujemy się nie dać staranować ani zepchnąć, dostajemy jednak zawsze karę za niesubordynację w postaci dużych fal w burtę i BIMSI wpada w dziki taniec. Na samym Loreley jest ruch jednokierunkowy, sterowany specjalnymi znakami, pierwszeństwo mają statki płynące z prądem, te pod prąd muszą poczekać. Po raz pierwszy widzimy też holowniki, które ciągną barki pod prąd. No my też byśmy tu nigdy w życiu nie dali rady. Dopływając do Koblenz na 592 km oddychamy z ulgą, te tereny już znamy, jeszcze 200 km i będziemy w Duisburgu. Mijamy miejsce naszej przygody na Renie z przed trzech lat (przy wypływaniu z portu wpadnięcie na kamienie i ściągnie BIMSI przez wszystkie możliwe służby ratunkowe) – dzisiaj stoją tam żółte boje i jest całkowity zakaz wpływania od strony, którą my chcieliśmy trawersować. Szkoda, że wtedy nie było…
Po miłej konwersacji z kapitanem-polakiem z EilTanku ( niemiecka barka-tankowiec) wpływamy na kanał Ren-Herne. W cztery i pół dnia zrobiliśmy z prądem ponad 600 km najpotężniejszej rzeki w Europie.
Kolejny kanał Dortmund Ems, potem Kanał Mittlland i żegluga staje się mniej emocjonująca, trzeba tylko bardziej uważać, aby nie skręcić w bok, bo brzegi bardzo blisko. Na 320 kilometrze przepływamy przez cud techniki, jakim jest akwedukt nad Łabą (Elbą). Piękny, nowy i ogromny. Ruch na trasie spory ale coraz więcej za to polskich barek. Wypytujemy kogo się da o przejście Odrą, czy głębokości wystarczające. Wieści pozytywne. Na razie wpływamy jeszcze w kanał Odra –Havela, na którym poczuliśmy się jak na mazurskich jeziorach. Kanał co chwilę przekształca się w rozległe jeziora, gdzie usytuowało się mnóstwo porcików, przystani. Kluczymy, aby nie zderzyć się z ogromną ilością żaglówek, motorówek, kajaków, itp. Brzegi są bardzo przyjazne, dużo łódek stoi też na kotwicy. Też rozważaliśmy takie rozwiązanie ale podobno policja niemiecka dość restrykcyjnie podchodzi do kotwiczenia w pobliżu toru wodnego. Będziemy więc szukać jakiś marin. Nasza łódka nie wygląda tutaj zbyt egzotycznie, może trochę złożony maszt nas wyróżnia. Za to wpływające z za zakrętu czarno-białe kolosy, które prują wodę i przesłaniają na chwilę część krajobrazu już bardziej. Nie spodziewaliśmy się tu również prądu z Haveli. Niezbyt silny ok. 1 węzła ale trochę zwolniliśmy. Ostatni odcinek związany z tą rzeką to Kanał Havela, którego mamy do pokonania 30 km. Wybraliśmy tą drogę, aby nie wpływać do Berlina, który właśnie omijamy gdzieś niedaleko. Kanał jest wąski, dziki, co chwila słyszymy plusk od zanurzających się w wodę bobrów. Na początku był jeden port a dalej pustka, jest za wąsko aby stanąć przy którymś z brzegów bo w nocy może się tu zabłąkać jakaś barka.
Wyczytujemy wszystko co możliwe w naszej „wesce” – przewodniku po wodach niemieckich dla barek. Rekomendowane Liegestelle nie istnieje a powoli zaczyna się ściemniać, dokonujemy próby wejścia do niewielkiej zatoczki, gdzie stoi kilka motorówek ale po pokonaniu dwóch metrów za tor już stoimy a sonda pokazuje głębokość 1,10. Dopływamy do połowy kanału, gdzie znajduje się miejsce postoju dla WSA, czyli służb wodnych. Po cichutku stajemy do starej barki mając nadzieję, że nas stąd nie wygonią.
Następnego dnia czujemy się już bliżej Polski, wpływając na Oder-Havel Wasserstrase. Ależ to brzmi! Tu też jest trochę rozlewisk a przy nich mnóstwo portów i przystani. Zakątków i tras na dwutygodniowy urlop by nie zabrakło. Tylko łódka powinna mieć mniejsze zanurzenie. Znowu płyniemy pod prąd 1 węzeł wolniej. Przed nami podnośnik Niederfinof, niesamowity twór niemieckiej techniki. Podnośnik ma 37 m wysokości podnosi barki 84 metrowe.
Na 138 kilometrze kanału wybieramy śluzę aby dostać się na Odrę Zachodnią. Można też wpłynąć drugą śluzą i płynąć Odrą Wschodnią, która przy takim wysokim poziomie wody jaki mamy, jest całkowicie dostępna i szybsza. Jakoś nie chce nam się na koniec ryzykować i wybieramy bardziej skanalizowaną zachodnią część. Z niecierpliwością zaczynamy wypatrywać słupków granicznych oznaczających , że już jesteśmy na w polskiej wodzie. Mijamy niemieckie motorówki, które niosą biało-czerwoną banderę „gościnną” – niesamowity widok. Kilka razy widzieliśmy i polskie jednostki, wędkarzy chyba najwięcej. Przepływamy pod trasą A6 i po kilku kilometrach BIMSI wpływa do Szczecina. I można by powiedzieć, że spokojnie dobijamy do nabrzeża i szczęśliwi stawiamy stopy na polskiej ziemi gdyby, nie… zabrakło nam paliwa na wysokości Dworca Głównego w Szczecinie. Silnik zakaszlał kilka razy i zgasł. Po raz pierwszy naprawdę awaryjnie uruchomiliśmy zapasową przyczepną Yamahę aby nas popchała ostatni kilometr. Po noclegu przy miejskim nabrzeżu (bardzo bezpiecznym mimo szemranego towarzystwa) bierzemy kurs na Trzebież, gdzie czeka na nas miejsce w COŻ. I tam BIMSI w końcu może odpocząć, prawie czując słony zapach kolejnego morza.
Czas wyprawy : 20 dni
Francja od Fouchecourt ( Mała Saona) –Kanał Rodan –Ren 7 dni
Kanał Alzacki i rzeka Ren – 4,5 dnia
Kanały niemieckie i Odra – 8,5 dnia
Dodając do tego czas wyprawy z Portu St.Louis w 2010 r:
Rodan pod prąd – 11 dni
Saona pod prąd do Fouchecourt – 10 dni