VIII. Piękne Baleary
NO I RUSZAMY DALEJ!!! IBIZA, MAJORKA I MINORKA 01.04 – 23.06.2009
Wypływamy 1 kwietnia, na pierwszy odcinek mamy dodatkową załogę: Henia z Benidormu ze swoim szwagrem Darkiem. Płyną z nami do Morairy. Na początku jest spokojnie ale potem wiatr się wzmaga i zaczyna trochę bujać, zwłaszcza odczuwają to nasi świeżo upieczeni załoganci. Dopływamy do zatoczki w Morairze ok. 22,00, więc już po ciemku. Cieszymy się, że bezpiecznie stoimy. Morze rozhuśtane nawet w zatoczce, wiec rano nasi goście nie wyglądają na wyspanych. Podpływamy do portu, aby wysadzić ich na brzeg, żegnamy się mając nadzieję na spotkanie jeszcze kiedyś, gdzieś…
Ok. 1200 odbijamy i bierzemy już kurs na Ibizę! Nasza BIMSI nie jest zbyt szybka więc przed nami 20 godzin płynięcia, mamy do pokonania 60 mil. Pogodę mamy dobrą i takie też są zapowiedzi na następne 24 godziny, wiatr 4-5 w skali Beauforta. Po południu wiatr trochę słabnie ale wieczorem znowu możemy płynąć 4-5 węzłów. O 23.00 na mojej wachcie wiatr trochę się wzmaga więc refujemy na wszelki wypadek grota i płyniemy dalej. Noc jest ciemna i płyniemy tak w nicość. Statków jest niewiele, czasem coś zaświeci ale na szczęście daleko od nas. Sebastian wachtuje od 01.00, jeszcze przed świtem pojawiają się przed dziobem światła latarni morskich na wyspach Connejera i Formentera. Ja wstaję o 06.00 rano jak już się zaczyna rozjaśniać. Wyłania nam się przed dziobem piękna Ibiza! Siedzimy przy porannej kawie i delektujemy się tym widokiem. Naszym celem jest zatoka Sa Canal bardzo blisko lotniska w Eivissie – stolicy wyspy. Zatoka Sa Canal znajduje się przy słynnej na Ibizie plaży Ses Salines. O 10.00 rano mamy już rzuconą kotwicę i swobodnie się na niej bujamy. Stoimy na 7 metrach i widać dno! Cieszymy się fajnym dniem na łódce, na brzeg ruszamy dopiero o 1400 po napompowaniu naszego pontonu, który od tej pory będzie nam często służył. Zobaczymy też jak będzie się sprawował nasz elektryczny silnik do pontonu Minn Kota.
Plaża fantastyczna, długa, głównie piaszczysta ale miejscami też jest dużo chropowatych skałek. Przejście do cywilizacji prowadzi wzdłuż „Ses Salines”, czyli sztucznie utworzonych solankowych sadzawek. Napływa tam woda z morza i są one naturalne osuszane przez odparowanie wody, pozostała w ten sposób sól jest pozyskiwana do ogólnego pożytku.
Dzień 4 kwietnia spędzamy na przygotowaniach i oczekiwaniu na przyjazd Włodka z Majką i Martusią. Lądują na lotnisku zgodnie z planem o 20.40, biorą taksówkę i po pół godzinie są już na plaży.
Kolejny dzień spędzamy jeszcze w tej samej zatoce i dopiero 6 kwietnia wypływamy na podbój wyspy. Płyniemy do zatoki Cala Llonga. Stajemy dość daleko od plaży ale za to blisko jednego ze skalistych brzegów. Zatoka Cala Llonga jest bardzo długa i dobrze osłonięta, postanawiamy więc przeczekać tu kiepską pogodę zapowiadaną na dwa następne dni. Kolejny przystanek robimy w trzecim co do wielkości miasteczku na wyspie – Santa Eularii. Z okazji zbliżających się Świąt Wielkanocnych obserwujemy przygotowania do Drogi Krzyżowej, która ma się tu wieczorem odbyć. W Hiszpanii Święta Wielkanocne są mocno celebrowane, dużo jest ceremonii, które odbywają się na ulicach, nie tylko w kościołach. Stoimy przed plażą niedaleko wejścia do portu.
Powoli zbliżamy się do północnej strony wyspy, w zatoce St. Vincent organizujemy na plaży grilla, widoki są malownicze, skały mają po kilkadziesiąt metrów wysokości, niektóre bardzo pionowe do góry. Oglądamy przez ogrodzenia rezydencje wyspiarzy albo raczej turystów, którzy wpadają tu na dwa miesiące w roku.
Święta Wielkanocne spędzamy w małej miejscowości Portinatx, która jest standardowym miejscem wypadowym na Majorkę. Cumują tu wszystkie jachty, które zamierzają płynąć w tym kierunku. Sezon turystyczny jeszcze się nie zaczął więc jest cicho i spokojnie. Pogoda trochę wietrzna, mieliśmy nadzieję że kwiecień będzie już bardziej spokojny, ale jeszcze bardzo kaprysi z pogodą. Jak bardzo pogoda była kapryśna i co nas przez nią spotkało będziecie mogli zapewne niedługo przeczytać w nieco szerszej wersji naszego Rejsu, a mianowicie w naszej książce :).
Na dłużej zatrzymaliśmy się w San Antoni de Portmany w zatoce na bojce, którą pożyczyli nam sympatyczni poznani tutaj Anglicy. Stąd zwiedzamy Eivisse z jej starym miastem Dalt Villa – niesamowita atrakcja, zwłaszcza dzieci się zachwycały podziemnymi przejściami. Po dwóch tygodniach pełnych wrażeń żegnamy się z wielkim żalem z Włodkiem i Mają. Może jeszcze nas odwiedzą ….
W San Antoni poznajemy mnóstwo miłych ludzi żyjących nie tylko na jachtach ale też na lądzie i udaje się przy okazji zorganizować dorywczą pracę więc chwilowo zostajemy tu na trochę. Tym bardziej, że mamy takie dobre gratisowe miejsce. Zatoka San Antoni jest pierwszym takim specyficznym miejscem jakie spotykamy, że ludzie tu żyją na swoich jachtach i mieszkają na nich od kilkunastu lat. Nie są to jednak Hiszpanie, głównie Anglicy, Francuzi, Niemcy. Niestety nie wiadomo jak długo to jeszcze będzie miało szansę istnieć, ponieważ krążą pogłoski iż, chcą zlikwidować to kotwicowisko, nikt nie chce brać odpowiedzialności za jachty lądujące w każdej zimy przy silnych zachodnich wiatrach na plaży.
Od połowy maja sezon zaczął się rozkręcać na poważnie, coraz głośniejsze dyskoteki, muzyka z brzegu doskonale dociera do nas na jacht, mimo że stoimy jakieś 300 m od brzegu. Dużo turystów, plaże zapełniają się prawie nagimi ciałami, woda zrobiła się już ciepła, ma 21 stopni, temperatury powietrza sięgają w dzień do 29 stopni. Na szczęście znikły też parzące meduzy, za to krabów jest dużo.
Powoli zbieramy się do odejścia z tego fajnego miejsca, czas płynąc dalej !
Oczywiście nie udało się tak szybko wyrwać z Ibizy jak planowaliśmy. Co prawda 22 maja byliśmy już wyszykowani do drogi i nawet wypłynęliśmy, ale dwie mile za zatoką San Antonio silnik zrobił taką zadymę, że lekko nas przeraził. Może nigdy nie był taki całkiem nie dymiący ale to już przekraczało pewne granice przyzwoitości. Zawróciliśmy więc, aby w znanym i bezpłatnym miejscu sprawdzić o co chodzi. Po wnikliwych konsultacjach z innymi żeglarzami i osobistym przeglądzie silnika okazało się, że wtryskiwacze są w bardzo kiepskim stanie i mały remont byłby wskazany. Ja tam jednak upatruję inną przyczynę awarii, 22 maja to był piątek! A co mówi stary przesąd żeglarski? Nigdy nie rozpoczynać podróży w piątek! No ale kto będąc na wakacjach (a co dopiero na tak długich) patrzy w kalendarz jaki jest dzień? A jednak trzeba.
Regeneracja wtryskiwaczy potrwała dość krótko (jak na Hiszpanię) i już po zamontowaniu ich na nowo, 31 maja (niedziela!) wypływamy rano z San Antonio. Kurs Espalmador (malutka wysepka Balearów przy większej i bardziej znanej Formenterze).
Do pokonania jedynie 20 mil, po drodze podziwiamy jeszcze jedną, znaną wyspę Es Vedrę (słynącą w okolicy z wizyt kosmitów). Przy wpływaniu do zatoczki przy Espalmador przeżywamy lekki niepokój, ponieważ „wjazd” tam jest dość płytki a sonda akurat teraz przestała odbijać i pokazywać głębokość, więc idziemy na czuja. Nie lubię tego. W zatoczce kilka bojek ale nie znając ich pochodzenia rzucamy kotwicę. Podpływamy na plażę pozachwycać się tym czym wszyscy żeglarze hiszpańscy się tu zachwycają i… widzimy ni mniej ni więcej przepiękny krajobraz polskiej nadmorskiej plaży. Długa, dość szeroka, za nią wydmy, piaseczek jak marzenie. Aż nam się żal zrobiło, że tak mało ludzi z zagranicy nie wie jakie skarby są w Polsce a przypływają się zachwycać wycinkiem tego co jest u nas w nadmiarze. Ale krótki sezon i przede wszystkim brak ciepłej wody w Bałtyku robi swoje. Chociaż z tym sezonem to wcale nie jest u nas najgorzej, jak się powoli dowiadujemy to w Basenie Morza Śródziemnego taki full sezon też trwa tylko czerwiec – wrzesień. Dziwne nieprawdaż?
Nazajutrz zwiedzamy jeszcze słone jeziorko wewnątrz wysepki i kilka zabudowań, które są prywatne ale jeszcze nikt nie przyjechał na sezon i dostojną wieżę obserwacyjną. Dokładamy swoje kamyki na kopczykach (świetnie je widać z morza) i wracamy do jachtu, bo obserwując z daleka wydaje nam się, że jakoś dziwnie się zachowuje na tej kotwicy a zaczyna właśnie trochę przywiewać. Okazało się, że nasz niepokój był uzasadniony, gdyż bojrep, jaki zakładamy przy kotwicy zaplątał się pod łódką ale na szczęście kotwica dobrze trzymała, gdyż dodatkowo łańcuch był okręcony dookoła głazu pod nami. Od tego zdarzenia bojrep używamy tylko gdy jest to niezbędne. Tego samego dnia wypływamy na pobliską Formenterę. Mieliśmy zamiar stanąć po prawej stronie od portu Savina ale wybrzeże okazało się tam skaliste i nie byłoby gdzie dobić pontonem. Stajemy więc po lewej stronie od Saviny przed plażą. Nie stoimy jednak długo ponieważ miejsce nie jest osłonięte a wchodzący tam rozkołys mocno nas denerwuje i czujemy już, że noc w tych warunkach byłaby raczej bezsenna. Nie mając więc zamiaru poświęcić więcej czasu na Formenterę wracamy na noc na Espalmador i tam spokojnie stoimy, spędzając wieczór w towarzystwie dwóch żeglarzy z sąsiedniego jachtu (Hiszpan i Brytyjczyk).
Naszym kolejnym celem jest Majorka, więc zbliżamy się powolutku w jej kierunku, zatrzymując się jeszcze raz w Cala Longa na Ibizie (miejsce przedstawia zgoła całkiem inny widok niż 1,5 miesiąca temu, gwarno, kolorowo, sezon w pełni). Mieliśmy jeszcze zamiar popłynąć do Cala St. Vincent bardziej na północy wyspy i stamtąd startować ale pogoda była dobra więc 2 czerwca wypływamy skoro świt na Majorkę. Mamy do pokonania 64 mile, na początku wieje słabo wiec burczymy silnikiem. Około godziny osiemnastej jesteśmy w punkcie, gdzie widać jeszcze zarys Ibizy a już pojawiają się szczyty gór Majorki na horyzoncie. Po drodze nie jest nudno gdyż spotykamy dwa, przepiękne stada delfinów, które dłuższą chwilę płyną koło nas, skacząc i nurkując nam pod jachtem. Igor z Idą nie mogą się napatrzeć i wychylają się niemożliwie daleko. Robimy zdjęcia i na ujęciach widać nawet te delfiny płynące pod wodą. Próbujemy łapać ryby, trałując za rufą dwie wędki ale żadna nie chce współpracować. Ryba znaczy się, nie wędka. Księżyc jest w II kwadrze, więc kilka dni przed pełnią i świeci pięknie aż do 03.00 w nocy. A te miliony gwiazd na niebie! Są zachwycające. Rano rzucamy kotwicę niedaleko Palma de Majorka w zatoczce Illetas. Łapiemy szybki internet z jachtu, trochę rozmów na GG, sprawdzenie maili i pogody, z której wynika, że pojutrze lepiej by było znaleźć się już po wschodniej stronie wyspy, bo ma wiać mocno z kierunku S-SW. Decydujemy się więc na szybkie zwiedzanie Palmy.
Po dopłynięciu pontonem do brzegu odważnie ruszamy w jej stronę. Blisko nie jest ale wzmocnieni lekkimi zakupami w hiszpańskiej Mercadonie, stawiamy czoła wyzwaniu. Docieramy do Portu w Palmie i idziemy, idziemy, idziemy. Gdy mijamy w Marinie pomost nr 60 wydaje nam się, że to już więcej być nie może. A jednak może. Ogromny port i dla tych z pełnym wypasem i dla tzw. średniej kieszeni. Za portem dopiero trafiamy na historyczną część miasta: Słynna Katedra, Pałac de l’Almudaina, domy zamożnych kupców, Plac San Francesco. Ida szaleje jakby to ona miała nieprzespana noc za sobą a nie my, ale chyba i ich dotyka już zmęczenie. Po powrocie już dobrze po 22.00 liczymy ile to było km i wychodzi nam coś ok. 17 km! Biedne dzieci nawiedzonych rodziców! Ale nie narzekają.
Następny przystanek robimy w Cala Pi, niesamowitej zatoczce, która wymaga bardziej szczegółowego opisu. Cala Pi jest położona na południu Majorki, wąska (ma ok. 100 m szerokości ) i jest długa na 500 m. Z obu stron skały, bardzo wysokie, na końcu jej plaża a za nią fantastyczny kanion, przez który płynie rzeka. Coś niesamowitego. Wpływając tam patrzymy, że 2 inne jachty stoją już w niej, w sposób jedyny możliwy. Czyli… kotwica z dziobu a z rufy cumy na skalach. Dają w ten sposób szanse innym, żeby też się zmieścili w tej zatoczce. Stajemy więc zgodnie przed nimi, bo za nich płynąć mamy już lekkie obawy co do głębokości. Po nas dobija jeszcze jeden duży jacht i katamaran, który takich obaw nie musi mieć i nie ma. Idzie stanąć prawie przed samą plażą. Płyniemy na brzeg i zagłębiamy się w kanion, delektując się niecodziennym krajobrazem. Noc jednak jest dla ludzi o mocnych nerwach, skały bowiem mają wymyte wgłębienia jakiś niecały metr nad powierzchnią wody i lekkie zafalowanie wchodzące do zatoki robi nocą niesamowity hałas, chlupocząc tam cały czas. Nie wiesz więc, czy chlupocze głośniej i ty jesteś już bliżej skał ,czy ciągle tak samo. Brrrr… fajnie ale upiornie z początku.
Kolejny odcinek znowu dość długi, na początku trasy staje nam silnik (i cieszę się niesamowicie, że nie stało się to przy wyjmowaniu kotwicy i odwiązywaniu się od skały w Cala Pi tylko już na pełnym morzu. Sebastian przegląda filtry i okazuje się, że w jednym z nich jest słona woda a drugi filtr tak inteligentny odcina dopływ paliwa, żeby się wszystko nie zapaskudziło. Po oczyszczeniu filtra silnik odpala. Powoli prognoza zaczyna się sprawdzać, rozwiewa się i fale bujają. Wchodzimy późnym popołudniem do zatoki przy Portopetro. Łapiemy tym razem bojkę, dokładnie odczytując informacje o dopuszczalnych rozmiarach łódki jaka może na niej stać i sile wiatru do jakiej jest bezpiecznie. Z prognoz wynika że wyżej 6 B nie powinno wiać. Zaczepiamy się i relaks. Na ląd już nie schodzimy tego dnia, bo jednak nasz elektryczny silniczek Minn Kotta do pontonu nie jest aż tak silny żeby nas popchnął pod ostrzejsze fale. Ale neta łapiemy dość dobrego z pobliskiej restauracji. Spędzamy trzy dni w tym miłym miejscu oczekując na zmianę pogody, zwiedzając okolice i korzystając z plaży i temperatury morza. Bajka, woda ma już 26 stopni Celsjusza. W porcie dogadujemy się z miłym panem , który pozwala nam zatankować wodę do kanistrów i znowu jesteśmy niezależni od portów.
Przed nami Cala Molto przy dużej Cala Ratjadzie. Przy okazji okazuje się, że Cala Molto to malutka plaża nudystów. Przed dobiciem do brzegu płyniemy na zwiedzanie jaskini, niewielkiej ale mieścimy się w niej całym pontonem. W drodze na plażę ja wyskakuję do wody a chwilę później Igor nurkuje (na szczęście w kamizelce) w wodzie, bo mu zabawka wypadła i bez wahania wskoczył do wody. Zabawkę finalnie wynurkowałam ja. Siedząc na plaży obserwujemy duży katamaran, który właśnie rzucił w naszej zatoczce kotwicę. Jest hiszpański ale pod salingiem zauważamy polską banderę! W drodze powrotnej podpływamy się przywitać i sprawdzić, czy faktycznie są tam Polacy. Zostajemy miło powitani przez pełną polską załogę, około 10 osób, które spędzają swój urlop na Balearach pod okiem czujnego skippera Darka. Zapraszają nas na pokład i z ciekawością wysłuchują opowieści o naszym podróżowaniu-żeglowaniu. Spędzamy bardzo miły wieczór przy polskiej kiełbasie i hiszpańskim winie. Dzieci nasze robiły sobie spacery po katamaranie a naprawdę był luksusowy i duży (50 stóp).
Polska załoga ze względu na ograniczony czas pobytu już w nocy wypływała na Minorkę a my postanowiliśmy sobie zrobić jeszcze jeden dzień luzu i zwiedzić Cala Ratjadę. Wspięliśmy się na wzgórze z imponująca Latarnią Morską, która jednak nie była udostępniona do zwiedzania jak u nas. Trzeba jeszcze wspomnieć, że tak jak Ibiza została opanowana przez Anglików tak Majorka to niemiecka enklawa. Nawet w sklepie pani kasjerka podała nam cenę po niemiecku, a my po hiszpańsku spytaliśmy ją: Quanto?, bo nie zrozumieliśmy z zaskoczenia jaką liczbę powiedziała.
10 czerwca wypływamy raniutko w stronę Minorki, właściwie moglibyśmy jeszcze trochę zostać ale mamy deadline opuszczenia Balearów a raczej przybycia na Sardynię, bo taki jest plan podróży. Moja siostra przylatuje 26 czerwca do Cagliari na Sardynii, więc w sumie dobrze byłoby być w okolicy. A chcemy też wyczekać dobrą pogodę na dłuższy przelot, bo dla nas będzie on trwał trzy doby.
Na Minorkę nie jest daleko, więc dopływamy popołudniu pod Ciutadellę i kotwiczymy w zatoce Santandria. Wiatr się wzmaga i fale zaczęły się już robić mniej przyjemne. Godzinę po zakotwiczeniu fale zaczynają wchodzić do naszej zatoki, dzieje się to dość szybko i widać wyraźnie jak rosną. Podejmujemy decyzję o odejściu i kierujemy się na północ wyspy, aby się schronić przed wiatrem SW. W zatoce Ciutadelli fale są coraz większe, wiatr 5-6 B (całkowicie niezapowiedziany), więc z przyjemnością chronimy się za pierwszym cyplem. Minorka jest całkiem inna od pozostałych wysp balearskich, od tej strony co płyniemy bardzo skalista, nie ma tam żadnej cywilizacji, bo klify są strome i bardzo wysokie. Jest tam kilka zatoczek ale przy tym wietrze jeszcze nie bardzo atrakcyjnych. Płyniemy do najbliższej na północy Cali Morel. Z daleka widzimy dwa jachty stojące już na kotwicy a przy podpłynięciu bliżej widzimy, iż tych jachtów jest dużo więcej i śmiało się można pokusić o stwierdzenie, że jest ciasno. Jakoś się jednak wpasowujemy i rzucamy kotwicę na 5 metrach. Nasza rufa znajduje się jakieś 2 metry przed dziobem dziesięciometrowego katamaranu. Pytamy grzecznie właściciela, czy będzie okej, a miły człowiek przewiązany tylko ręcznikiem w pasie macha nam przyjaźnie i kiwa potakująco głową. Po chwili zaprasza nas do siebie na drinka. Podpływamy naszym pontonem i zostajemy serdecznie przywitani przez dziewczynę właściciela jachtu – Katalinę. On ma na imię Kiko. Spędzamy kolejny extra wieczór z miłymi ludźmi. Oby było ich jak najwięcej. Dołącza do nich przyjaciel Manuel-fotograf, który robi nam zdjęcia do jakiegoś artykułu o tematyce: Rodzice i bezpieczeństwo dzieci.
Jeszcze warto wspomnieć coś więcej o Cali Morel, bo poza tym, że jest świetnie osłonięta przed większością wiatrów ma niesamowity krajobraz. Otoczona jest z jednej strony litymi skalnymi blokami rodem z Patagonii a z drugiej jakimiś pozlepianymi niesamowitymi formacjami skalnymi. Od strony niewielkiej plaży znajduje się trochę zabudowań ale jeszcze pustych (bo sezon jeszcze się przecież nie zaczął). Obok plaży wylanych jest kilka metrów betonowego nabrzeża – świetne miejsce na przybicie pontonem. Woda z prysznica na plaży pozwala nam uzupełnić nasz zbiornik. Właśnie ciekawa sprawa na Majorce nie trafiliśmy na żadną plażę z prysznicem ze słodką wodą. Wspinamy się trochę na skały (niestety nie wiem z jakiego okresu pochodziły) i podziwiamy widok z góry.
Około południa zaczęło wiać z N więc poszliśmy za radą naszego nowego znajomego Kiko i popłynęliśmy z powrotem w stronę południowej części wyspy. Wedle jego opowieści dobrze też zrobiliśmy poprzedniego dnia opuszczając Santandrię, ponieważ należy ona do tego rodzaju specyficznych miejsc, że fala potrafi tam wejść i zrobić się bardzo duża i nieprzyjemna w bardzo krótkim czasie. Ominęliśmy, tym razem w dobrych warunkach południową latarnię i cypel wyspy i stanęliśmy na noc w zatoce Son Saura. Przeciwieństwo Cali Morel, bardzo szeroka, duża zatoka z dwoma szerokimi i pustymi plażami.
15 mil dalej znajduje się kolejna z serii fantastycznych zatoka – Biniparraitx. Bardzo malutka ale świetnie osłonięta, pod koniec zakręcająca pod kątem 90 stopni w prawo na malutką plażę. Po drodze przyglądamy się zmieniającej się linii brzegowej, trochę zabudowań, potem znowu skały, plaże i znowu skały ale takie przyjemne, nie za wysokie z mnóstwem zatoczek. Po tej stronie co 2-3 mile jest wejście do którejś z Cali. Na plaży w Biniparratix znajdują się skały, słynne z wyżłobionych przez ludzi jaskiń, które mają wejścia jakieś 20 m nad ziemią. Były kiedyś zamieszkane przez mieszkańców wyspy w IX w. p.n.e.
Dzieci siedząc na burtach ekscytują się samolotami, które przelatują naprawdę bardzo nisko, szykując się do lądowania na pobliskim lotnisku niedaleko Mahou. Woda jest przejrzysta i czysta jak wszędzie na Minorce, nurkowanie z maską to czysta przyjemność, ponadto brak pruderii u mieszkańców pozwala na kąpiele w stroju Adama i Ewy.
Przed nami ostatnie miejsce na Minorce przed startem na Sardynię – Mahou. Kotwiczymy w jedynej darmowej zatoce w Mahou za wyspą przy La Mola (nigdy nie używana Twierdza Izabeli II). Do miasta jest stąd co prawda dość daleko ok. 5 km wodą, 7 km lądem. W zatoce kotwiczy około 15 jachtów, nie licząc ruchu weekendowego, bo z nimi jest prawie 40 łódek. Mieszanka narodowości: Hiszpanie, Francuzi, Niemcy, Szwedzi, Norwegowie, Szwajcarzy, Anglicy i my Polacy.
Drugi dzień pobytu w Mahou to nasza rocznica. 14 czerwca – rok temu wypłynęliśmy z Gdańska w naszą podróż. Szczerze mówiąc szybko minęło… Żeby uczcić tą datę wybieramy się rowerami do Mahou. Najpierw Sebastian poświęca ponad godzinę na rozruszanie naszych jednośladowych wehikułów, których nie używaliśmy aż od Ibizy. Ciężka to praca, bo jakoś słona woda im nie służy.
Trasa niełatwa, z górki, pod górkę i jeszcze ten upał. Igor marudził i często się zatrzymywaliśmy żeby odpocząć. Docieramy do Mahou i wiedząc, że jest to niedziela i sklepy mogą być czynne tylko do 14.00 próbujemy zlokalizować jakiś supermarket. Ale napotkani ludzie jakby byli w zmowie, udają że nic nie wiedzą o żadnych supermarketach, polecają tylko małe sklepiki i to z powątpiewaniem, czy w ogóle są dziś otwarte. Nie poddaję się i zostawiając Sebastiana z dziećmi na Placu Columba jadę na poszukiwanie. I całkiem niedaleko znajduję, znany nam z poprzednich wysp supermarket EROSKI. Nie wierzę, że ci ludzie go nie znali. Cóż, może wspierają lokalny handel a nie masówkę. Zwiedzamy troszkę miasto, wzdłuż którego ciągnie się port za portem. Samo centrum jest położone trochę wyżej niż porty, a niektóre domy wręcz wybudowane są na skałach, które idealnie wtapiają się infrastrukturę miasta. Znajdujemy duży park z extra placem zabaw, piknikujemy tam a dzieci się bawią i zjeżdżają rurami. Powrót jest ciut lżejszy, bo może trochę więcej zjeżdżamy z górki. Zostawiamy rowery przy murze chroniącym wejście na tereny fortecy La Mola. Miejmy nadzieję, że nikogo nie zainteresują. Przez kolejnych kilka dni wiemy, że nie wypłyniemy, bo zapowiadają wschodni wiatr, więc jakby nie w naszym kierunku. Robimy więc kilka ruchów serwisowych do miasta w celu uzupełnienia zapasów (ja jeżdżę rano po zakupy a Sebastian pod wieczór po paliwo na stację). I są to jedyne pory dnia, kiedy da się przeżyć jazdę rowerem taką trasą. Na kotwicowisku wymienia się trochę towarzystwo. Poznajemy sympatycznego Anglika HUGO, który właśnie przypłynął z Sardynii i opowiada nam trochę jak tam jest, gdzie warto stanąć a gdzie nie. Hugo organizuje też któregoś wieczoru na plaży wykład o gwiazdach, na który zaprasza wszystkich z jachtów.
Zaprzyjaźniamy się z parą Szwajcarów z francuskiego kantonu, Stephanie i Thierry, którzy również od roku pływają swoją YODARĄ. Wypłynęli z Francji i opłynęli półwysep Iberyjski, zimowali trochę w Kadyksie i teraz też szykują się na skok na Sardynię. Planowali swoją podróż na rok a tak naprawdę czują, że dopiero się ona zaczyna. Wspólnie analizujemy prognozy pogody i postanawiamy płynąć razem, tzn. przynajmniej wspólnie wyruszyć, bo oni są troszkę większym jachtem i zapewne wyprzedzą nas szybko. Ale zawsze miło wiedzieć, że ktoś płynie całkiem niedaleko w tym samym kierunku. Na koniec tygodnia zapowiadają silne wiatry z Norda. Mistral zacznie szaleć w Zatoce Lwiej, ale od poniedziałku powinno być już dobrze. Tylko to będzie już 22 czerwca, więc czasu coraz mniej do przylotu Ewy do Cagliari.
Miejsce jest bardzo fajne, do plaży blisko, więc codziennie korzystamy z kąpieli i zabaw plażowych, można przejść na drugą stronę ulicy i tam jest druga mała zatoczka, gdzie fajnie się chodzi po kamieniach i odkrywa ciekawe rzeczy, np. czerwone ukwiały, porzucone jajka mew, mega koniki polne.
Podczas drugiej wspólnej wyprawy do Mahou idziemy zwiedzić Muzeum Minorki, a w nim ciekawe wykopaliska z dawnych czasów. A potem oczywiście plac zabaw z rurami. Przypływa kolejny ciekawy jacht, tym razem z Nowej Zelandii, załoga to dwoje starszych ludzi z rudym kotem Fidelio na pokładzie. Opłynęli już świat dookoła kilka razy, w ostatnich latach kręcili się po Śródziemnym a teraz są w drodze z Grecji do Nowej Zelandii. Jacht ma charakterystyczne pomarańczowo-żółte barwy.
W sobotę wieczorem przychodzi zapowiadany wiatr, słychać tylko klikanie fałów o maszty i świst wiatru w olinowaniach. Wieje naprawdę mocno i przez całą noc wachtujemy, chyba zresztą nikt kto jest na jachtach tej nocy nie śpi. Trzy jachty dragują kotwice i widać wyraźnie jak zmienia się ich pozycja, przestawiają się i rzucają od nowa. Jeden z nich był bez załogi i tylko dzięki akcji sąsiedniej załogi, która weszła na pokład i rzuciła ich drugą kotwicę, jacht nie wpłynął na skały. Nie lubimy takich nocy, gdy tylko obserwujesz swoje położenie względem innych, czy się czasem nie przemieszczasz. Najsilniejszy wiatr przyszedł jednak rano, wiało 7 B. Wszystkim udało się przetrwać, nasza kotwica nawet nie drgnęła. Całą niedzielę wieje jednak. W poniedziałek też i prognozy są takie sobie, chociaż widać światełko w tunelu. Płynę do pobliskiego El Castel z Hugo (jego pontonem z dużym silnikiem) i odwiedzamy kawiarenkę internetową. Analizujemy prognozę i jedyne pocieszenie, że wieje z kierunku, który nam pasuje, czyli z NW. Tylko silny jeszcze, ale we wtorek po południu ma już być lepiej i wiać tak 4-5 B, fala tylko może jeszcze być duża. Za to w piątek ma już odkręcać na południe, więc dobrze by było przed tym południowym wiatrem zdążyć albo przynajmniej złapać go już przed samą Sardynią. We wtorek 23 czerwca płyniemy rano na jedyną w Mahou stację benzynową dla pojazdów wodnych, nie tyle nawet zatankować paliwo, co wodę. “Bloody French” (jak to ich określił pewien Bretończyk z kotwicowiska) wpychają się bardzo bezczelnie przed nas do tankowania. Nieładnie. Ja podczas tankowania robię szybki wypad do pobliskiego sklepu ze sprzętem wodnym i przemiły sprzedawca pozwala mi skorzystać z internetu, aby ściągnąć najświeższą prognozę pogody z Passage Weather. Nie ma wielkich zmian w stosunku do wczoraj, tyle że od dzisiaj popołudniu ma być spokój aż do końca tygodnia.
Po powrocie robimy ostatnią naradę ze załogą YODARY i podejmujemy decyzję: Płyniemy. Start o 17.00. Fale pewnie będą duże ale najlepiej jest płynąć na wietrze gasnącym po sztormie, bo przynajmniej kolejny nie przyjdzie tak szybko. Czynimy ostatnie przygotowania i 23 czerwca, o 17.00 żegnani miłymi okrzykami z sąsiednich jachtów wyciągamy kotwicę i opuszczamy gościnną zatokę w Mahou a tym samym Baleary i Hiszpanię.